– O tym u nas jeszcze słyszałem. A le nie rozumiem, po co one wszystkie chciały odzyskać to, co pościnaliśmy? –
zirytował się.
– Bo jak już ktoś zechce odciąć kołtun, musi go za to przebłagać – wyjaśnił jej mąż. – Trzeba owinąć w czystą szmatkę, skropić wódką, dołożyć trochę cukru i tytoniu, żeby nie był głodny.
– I z szacunkiem położyć za piecem – uzupełniła kobieta. – Wtedy jest szansa, że będzie zadowolony. Bo jak się rozzłości, zemsta pewna!
– Boże, co za głupoty. – Lekarz złapał się za głowę. – Dwudziesty wiek nadchodzi, jak można jeszcze w ogóle hołdować takiej ciemnocie?!
– Wie pan, tu pod strzechy kaganki oświaty docierają z opóźnieniem. Niby władze państwowe każą budować rosyjskie szkoły powszechne, ale patrzą przez palce, czy wioski to zalecenie wykonują... To i ciemnota się szerzy.
Plenimy jak możemy, ordynacja pomaga, Towarzystwo Rolnicze z Hrubieszowa na swoim terenie też sprawy nie zaniedbuje, ale co z tego... Chlup na drugą nóżkę?
– Oj, tego mi trzeba...
Doktor nawet nie zauważył, kiedy znalazł się na poddaszu. A lkohol dodał mu animuszu, uskrzydlił. Stąpało mu się
lekko, jakby nic nie ważył.
Otworzył drzwi swojego pokoju. Blask świecy poraził oczy. Okno było otwarte, o zewnętrzny parapet oparto drabinę. W łożu leżała całkowicie naga nastoletnia dziewczyna.
– O, przepraszam panią najmocniej, pomyliłem sypialnie – wykrztusił i wyszedł.
Rozejrzał się po stryszku.
– Nie, do diabła – mruknął. – Nie mogłem nic pomylić, bo tu są tylko jedne drzwi... A może budynki pomyliłem?
Nie, chyba też nie...
Wszedł jeszcze raz. Rozejrzał się. Pokój ewidentnie był jego. Płaszcz na kołku, podróżna waliza... Podszedł do łóżka.
– Przepraszam, a co pani tu robi? – zapytał. – To moja kołdra i poduszka...
Z bliska dostrzegł, że dziewczyna była kompletnie zapłakana. Włosy miała krótkie, z jednej strony świecił równo wygolony placek. Znaczy się niedawna pacjentka...
– Oddam panu cnotę za moje włosy – wychlipała, rozchylając uda...
Doktor omal nie zwymiotował.
– Won, głupia, bo doniosę proboszczowi! A zanim kogokolwiek zechcesz kusić, to należy się umyć i wszy łonowe też trzeba wytępić!
Groźba poskutkowała. Nadal łkając, naciągnęła na siebie jakieś giezło i wymknęła się, jak weszła – przez okno.
Chwilę jeszcze słyszał kląskanie bosych stóp w błocie, potem odgłos padającego deszczu zagłuszył wszystko.
– Co za zdziczałe obyczaje! – pokręcił głową lekarz. – Dobrze, że robactwa nie naniosła... – Zlustrował
prześcieradło. – Uaaa... Spać...
Przez chwilę chciał zamknąć okno, ale w głowie kręciło mu się ze zmęczenia tak okropnie, że postanowił na wszelki wypadek nie podchodzić do parapetu.
Padł na łóżko jak stał, w ubraniu i butach.
„Furda” – pomyślał. „Dziś dokonałem na polu higieny czynów tak chwalebnych, że zasłużyłem na małą taryfę ulgową! Ja, wielki, biały doktor ratujący murzyńską wioskę z objęć kostuchy... Nie, cholera, zaraz, przecież oni nie są czarni. A dlaczego nie są czarni? A aaa... Przecież to lubelskie, nie A fryka... A le ratuję! Ja, wielki, wspaniały, genialny, biały. Misja cywilizacyjna białego człowieka... Cholera, oni też biali... A le jak w polu robią, to opaleni. Można by nawet rzec, śniadzi! Jak Indianie. Ja, biały, ratuję naszych czerwonoskórych braci. Nie, zaraz? Brązowoskórych? A le ratuję, na pohybel rasistom!”
Zasnął.
*
Głuchy huk i wycie wszystkich wioskowych kundli wyrwały doktora ze snu. Spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka.
Druga w nocy... Co u diabła? Podszedł do okna. Nadal mżyło. W ciemnościach nic nie było widać.
– A , do cholery – mruknął.
W tym momencie rozległ się kolejny głuchy huk i trzask pękającego drewna. Psy umilkły. Nieoczekiwanie powietrze rozdarł strzał z dubeltówki. Doktor padł na podłogę, przetoczył się i wyciągnął z torby podróżnej rewolwer nagant.
„Chłopi się zbuntowali” – pomyślał, odbezpieczając broń. „Przede wszystkim trzeba chronić sołtysa... I sołtysową...”
Starabanił się po schodach na parter. W saloniku paliła się lampa naftowa. Sołtysowa, zakutana w szlafrok, wpatrywała się w mrok. Nie wyglądała na przestraszoną.
– Co się stało? – wykrztusił gość.
– A kto to może wiedzieć – odburknęła. – Koń jakiś się zerwał albo byk może... Jakiś zwierz się tłucze, a może już zastrzelili. Mąż z flintą pobiegł...
Z daleka rozległ się ponownie trzask pękającego drewna i wrzaski ludzi. A potem wszystko ucichło. Rozległy się kroki i na ganku pojawił się sołtys.
– Co tam się działo? – zapytał Skórzewski.
– Cholera wie. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Jakieś duże bydlę tłukło się w ciemnościach. Słoń z menażerii Zamoyskich uciekł czy co? Strzeliłem raz na postrach, ale sam nie wiem, do czego. Proszę iść spać, ja jeszcze chwilę popilnuję.
*
N ad wioską wstawał ranek. Doktora dręczył ból głowy, zarwana noc dała mu się we znaki. Dopiero jajecznica na
szynce przywróciła go w pełni do życia.
– Żydek dostarczył już naftę – zameldował sołtys. – Chłopi szacują straty...
– Co właściwie działo się nocą? – dopytywał felczer.
– Coś się tłukło. Myślałem, że jeleń, ale to pewnie był żubr albo z menażerii ordynacji uciekło jakieś egzotyczne bydlę. Rozrzuciło strzechy na kilku chatach, pourywało okiennice, wyłamało wrota w kilku stodołach i oborach, ale zwierząt nie ruszyło. Ludzie się pochowali.
– Zostały jakieś ślady?
– Do rana deszcz rozmył wszystko.
– Mamy naftę, to biegnijmy. – Skórzewski poderwał się dziarsko od stołu. – Zgońcie wszystkich na plac! Pochodnia nauki niech wzbudzi w ich oczach blask jutrzenki nowych czasów. Czasów ostatecznego triumfu higieny!
– Hura! – Felczer spojrzał na kolegę dziwnie kwaśno, a może nawet podejrzliwie.
Sołtys działał szybko i bez ceregieli. Gdy obaj przedstawiciele medycyny dotarli przed gabinet zabiegowy, wieśniacy stali już zbici w trwożne stadko. Ktoś przyniósł bańkę z naftą.
– Tak właśnie należy działać! – zapalił się Skórzewski, potrząsając pękiem kluczy. – My, inkwizytorzy bogini higieny, za chwilę oddamy na pastwę płomieni herezję brudu i zacofania, która zbyt długo rzucała wyzwanie postępowym prądom nauki i nowoczesności. – Zachwycił się własną elokwencją.
Z namaszczeniem otworzył ciężką kłódkę i patentowy zamek. Przeszedł przez izbę, w której wczoraj odbywały się postrzyżyny, i rozwarł drzwi składziku.
– Oż krucafuks! – jęknął towarzyszący mu ciągle felczer.
Kołtuny i pukle zawszonych kudłów zniknęły. Tylko w ścianie ziała nieregularna wyrwa. Skórzewski wyjrzał przez nią.
– Ktoś ukradł włosy – warknął rozwścieczony. – A le widzę, że po ciemku sporo pogubił. Pójdę tym wilczym tropem. Przyślij mi sołtysa.
– A ja?
– Zacznij wygłaszać do chłopstwa pogadankę o chorobach przenoszonych przez wszy. Postaram się szybko wrócić.
Obiegł chatę i ruszył tropem. Na glebie widać było tu i ówdzie porzucone pojedyncze pasma włosów. Rozległ się tupot. To dołączył sołtys.
– Wytropimy gagatków – warknął lekarz. – Pewnie ukryli kołtuny gdzieś opodal...
Drepcząc po śladach, minęli stodoły.
– Ha! – krzyknął triumfalnie przywódca wsi, wskazując kupkę siana na ściernisku.
Читать дальше