– Ha! – Teraz i Paweł dostrzegł, że to nie siano, tylko wielki stos kudłów.
Podeszli bliżej.
– Coś tego jakby dużo więcej, niż panowie naścinali – zaniepokoił się sołtys.
– Istotnie... – Doktor Skórzewski zamarł.
Przed nim z brudnej kupy powoli unosiło się coś dziwacznego. Istota miała dobre cztery metry wysokości, cała upleciona z kołtunów wyglądała jak gladiator. Zagrały wspaniałe mięśnie poskręcane z warkoczy. Sylwetka zabłysła w słońcu jak wykuta z brązu – wszystkie kudły były posklejane łojem i ropną wydzieliną... Pełzające po włosach wszy miały wielkość polnych myszy.
– Co to za poczwara!?
– Kołtun ożył – szepnął lekarz, nie wierząc własnym oczom.
Bestia nie miała stóp. Poniżej kolan jej nogi składały się z dziesiątków macek-warkoczy wijących się po powierzchni ziemi.
„Grube niczym anakondy” – pomyślał zmartwiały doktor.
– Ostrzegałem – sapnął sołtys. – Powinniśmy je w szmatki zawinąć, skropić wódką, dać cukru i tytoniu i za piec w ciepełko odłożyć, to mścić się nie będą. Nie słuchałeś, człowieku, a teraz...
– Chodu! – ryknął lekarz.
Odwrócił się na pięcie i rzucił do panicznej ucieczki. Za późno. Gruby warkocz świsnął w powietrzu jak bat i okręcił
mu się wokół stóp. Skórzewski szarpnął się rozpaczliwie, ale już było za późno. Stwór strzelił warkoczem jak z bata i doktor rąbnął czołem we wrota stodoły. Zapadła ciemność.
*
Najpierw wrócił ból. Doktor uniósł dłoń i namacał na czole szorstki bandaż grubego opatrunku.
– Co się stało? – wymamrotał. – Gdzie ja, u diabła, jestem?
Otworzył oczy. Przy jego łóżku siedział nieznany mu człowiek w białym fartuchu.
– Doktor Piotr Siemiradzki – przedstawił się. – Witam wśród żywych, panie kolego. Jesteśmy na praktyce lekarskiej przy gorzelni Poletyłłów w Bończy. Felczer ordynacji z sołtysem przywieźli pana dwa dni temu kompletnie bez zmysłów. Bali się, że drogi do szpitala w Chełmie by pan nie przetrzymał, a my mamy tu ambulatorium, zapas leków, salkę dla chorych, słowem wszystko, co trzeba. – Wypiął dumnie pierś.
– Kołtun...
– Tak, wiemy, strzygł pan we wsi kołtuny. Do tego wygłaszał pan chłopom prelekcje o ewolucji koni, o perspektywach rozwoju awionautyki i o rozumnym życiu na innych planetach oraz metodach komunikacji z nimi. Do tego jakieś antypaństwowe świństwa, ale to akurat jako Polacy rozumiemy, popieramy i oczywiście puścimy w
niepamięć. – Mrugnął porozumiewawczo.
– Rany boskie! – Otarł pot z czoła. – Nic z tego nie pamiętam... A le ja...
– Podejrzewamy ciężkie zatrucie sporyszem. Widocznie zjadł pan chleb z zakażonej mąki. Wie pan, czym jest sporysz?
– Taki pasożytniczy grzyb, który pojawia się na kłosach... – przypomniał sobie. – W farmacji się go używa...
– To silna trucizna. Spożywany w niewielkich ilościach powoduje rozległe owrzodzenia, ataki egzaltacji, histerii i paniki. A le duża dawka może doprowadzić do groźnych halucynacji, omamów, wreszcie kompletnego pomieszania zmysłów... To się u nas czasem trafia, pola niekiedy prawie do samej rzeczki Wojsławki schodzą, w wilgotne lata grzyb się na kłosy rzuca. A na bardziej podmokłych terenach nad Bugiem to istna plaga. A to lato było bardzo deszczowe.
– Więc to tylko urojenia. – Skórzewski odetchnął z ulgą. – Widziałem naprawdę okropne rzeczy...
– To normalne przy zatruciach sporyszem. Nawet Kościół ostatnio zaczyna przebąkiwać, że pewne manifestacje bytów demonicznych, na które uskarżają się chłopi, mogą mieć taką właśnie przyczynę, psychologiczno-farmakologiczną...
Doktor ubrał się i wyszedł z pokoju gościnnego. Praktyka była niewielka, urządzona w zaadaptowanej wiejskiej chacie. Pchnął drzwi i znalazł się w przyzwoicie urządzonym ambulatorium.
– To mój współpracownik, Igor – lekarz przedstawił pomocnika.
Skórzewski przywitał się uściskiem dłoni.
– Muszę chyba wracać do Zamościa i pokajać się przed ordynatem, wytłumaczyć, dlaczego nie zdołałem wykonać tak prostego zlecenia... – Westchnął. – Dziękuję za pomoc...
– Proszę zostać do jutra, ludzie będą jechali na jarmark w Skierbieszowie, zabierze się pan z nimi, to połowa drogi, a tam na pewno będzie ktoś, kto wraca do miasta.
– Dziękuję... – zaczął i naraz urwał.
J a k zahipnotyzowany patrzył na leżący w kąciku stosik odciętych kołtunów. Podszedł w milczeniu. Otworzył
drzwiczki pieca i zaczął kolejno rzucać je w płomienie.
– Panie kolego, niech się pan nie męczy niepotrzebnie – odezwał się przyjacielskim tonem doktor Piotr. – Zaraz po obiedzie czeka nas jeszcze trochę pracy. Zgolimy wszystkie, zwali się na jeden duży stos, a w nocy stróż pod piecem na raz spali...
– Na stos... – Wzdrygnął się mimowolnie. – Wybaczcie, panowie, doświadczenie nauczyło mnie, że lepiej robić to na bieżąco... – wymamrotał Skórzewski. – Zanim urosną... Splączą się razem... Zdziczeją... – Urwał.
To, co mówił, naraz wydało mu się głupie.
„Doświadczenie?” – pomyślał. „Ile z tego widziałem naprawdę, a ile mi się uroiło wskutek ciężkiego zatrucia?
Jeszcze mi się po tym sporyszu w głowie miesza... A le lepiej na zimne dmuchać!”
Naraz, gdy patrzył w drżące od żaru wnętrze paleniska, wydało mu się, że jeden z kołtunów usiłuje się wyczołgać z ognia. Dobił go pogrzebaczem i wepchnął głębiej między płonące sosnowe szczapy...
Ślady stóp w wykopie
Nad wykop dotarłem wczesnym popołudniem. Doktor Olszakowski nie zmienił się przez te kilka lat, jakie upłynęły od dnia uzyskania przeze mnie dyplomu. Nadal wyglądał jak wielki, wkurzony krasnolud. Tylko brodę zapuścił bardziej krzaczastą, a grymas jego ust stał się jeszcze bardziej zgryźliwy. Jak to mówią, wszystkie złe myśli z całego życia odbijają się na obliczu starca. Trzeba całe życie pracować, by na starość mieć piękną twarz. Olszakowski, choć nie uważałem go za szczególnie złego i choć daleko mu było do emerytury, już miał gębę rozwścieczonego troglodyty.
– A , Robert Storm – mruknął, patrząc na mnie spode łba. – Witamy pana... – chyba miał ochotę splunąć, ale się powstrzymał – magistra, że tak powiem, na pokładzie...
Krzywił się przy tym, jakby zjadł cytrynę, ale wiedziałem, że to u niego normalne. Zawsze tak gadał. Przekroczyłem furtkę i rozejrzałem się. Na potrzeby wykopalisk wygrodzono sporą część parku miejskiego. W kącie, na terenie, który najwyraźniej nie miał być badany, ustawiono dwa kontenerki i blaszaną wiatę – zapewne prowizoryczny magazyn znalezisk. Pierwotnie sporą część terenu zajmował plac zabaw, wyłożony betonowymi płytkami chodnikowymi. Zostały zdjęte i ułożone w stosy opodal. Pod nimi była warstwa podsypki. Kierownik zarządził, by ściągnąć ją mechanicznie małym spychaczem. Poniżej wyzierała upstrzona kawałkami gruzu powojenna warstwa niwelacyjna. Grupka studentów i studentek wbijała właśnie kołki i naciągała sznurki.
– Zakładamy trzy wykopy sondażowe – wyjaśnił Olszakowski. – Dwa na dwadzieścia pięć metrów każdy. Ja biorę ten od wschodu, ty kopiesz w środkowym. Dostaniesz pięciu... pięcioro studentów do roboty. Jak się dobrze uwiniemy, za dwa tygodnie dojdziemy do calca, przerzucamy siły i kopiemy jeszcze zachodni. Małpiasty! – huknął.
– Tak jest. – Przypakowany, długoręki, zarośnięty student poderwał się z ławki.
– Zreferuj panu magistrowi sytuację, ja muszę wpaść do delegatury.
Читать дальше