Wokół niewielkiego placyku stały odrobinę okazalsze i bardziej zadbane domy. Dwa świeżo wzniesione dworskie czworaki wręcz kłuły w oczy bielą świeżego drewna. Woźnice zakręcili w stronę najokazalszego piętrowego budynku.
Pojazd, mlaskając obręczami kół, zatrzymał się krzywo w błocie przed gankiem. Doktor zeskoczył i udało mu się nawet wylądować poza kałużą. Z wnętrza, trąc kułakami oczy, wygramolili się też dwaj pachołkowie przydzieleni przez ordynata i nie czekając na rozkazy, zaczęli ściągać z dachu resztę bagaży. Obok wejścia pysznił się rzeźbiony w drewnie carski orzeł, jakim kiedyś oznaczano apteki. Poniżej na kawale deski wymalowano po polsku i rosyjsku napis
„Sołtys”.
– Witam szanownego pana doktora – rozległo się od drzwi. – A dam jestem.
Sołtys, drobny człowieczek w drucianych okularach, wyglądał jak miastowy, który nie znalazłszy dla siebie posady w Chełmie czy Lublinie, wziął, co dawali... Jego żona, rumiana wiejska dziewczyna, na przybycie znamienitego gościa wbiła się w miejską suknię uszytą ewidentnie na kogoś nieco drobniejszego.
Lekarz przywitał się, nastąpiła wzajemna prezentacja. Zaraz też nadszedł przysłany z powiatu felczer, który przybył
tu jeszcze przed południem. Pachołków ulokowano w jednym z nowo wzniesionych czworaków. Czekała na nich nawet ciepła kolacja. Lekarz wraz z felczerem mieli stołować się u sołtysostwa.
Salonik był niewielki, ale gustownie urządzony. Pod ścianą drzemał piec zbudowany z ozdobnych kafli. Na ścianie cykał duży niemiecki zegar. W kredensie na lewo od drzwi stała porcelana, a w tym po prawej książki. Gruby turecki dywan i nowoczesna lampa naftowa wisząca na łańcuchu nadawały wnętrzu przytulności.
Zasiedli do stołu nakrytego haftowanym obrusem. Na półmiskach piętrzyły się wędliny, pośrodku królowała wielka osełka wiejskiego masła, na paterach z wytwórni Norblina czerwieniły się i złociły dorodne jesienne jabłka. W
wiaderku pełnym lodu chłodziła się butelka gorzałki.
– Toż to prawdziwa uczta – zachwycił się Skórzewski.
– Daj panu doktorowi świeżego chleba, my jeszcze dojemy ten stary – poleciła sołtysowa służącej.
Kobieta wyszła i po chwili wróciła z pięknym rumianym bochenkiem. Niebiański zapach sprawił, że ślinka sama napływała do ust. Paweł ukroił sobie przylepkę, potem kolejną pajdę.
– Musimy zaplanować prace i podzielić obowiązki na najbliższe dni – odezwał się felczer.
– Przyjechało ze mną dwóch pachołków z ordynacji. Trzeba na jutro wezwać funkcjonariusza policji albo
żandarmerii, żeby ludzie zobaczyli też przedstawiciela władzy – tłumaczył doktor. – Ilu macie mieszkańców?
– Z dzieciakami będzie setka.
– Dużo zawszonych?
– Prawie każdy... – wzruszyła ramionami sołtysowa. – Tu ludziska do mydła nienawykli, a w ziemi i przy chudobie robią. To i brud się w skórę wżera.
– Należy przetrzepać chałupy. Zawszone ubrania wygotujemy we wrzątku z dodatkiem ługu, a czego nie da się oczyścić, musi zostać spalone. Z pluskwami przy okazji też stoczymy wojenkę, ale wszy mają pierwszeństwo.
Wszystkich trzeba zgonić na plac. Zrobimy kontrolę, potem zetniemy włosy na krótko i natrzemy naftą. Będzie też potrzebne pomieszczenie na tymczasowy areszt.
– A reszt? – zaniepokoił się sołtys.
– Na kilka godzin tylko. Ludzie nie lubią odwszawiania. Przewiduję opór – wyjaśnił felczer.
– Zawszonych trzeba wziąć pod klucz choć na kilka godzin – potwierdził Skórzewski – bo uciekną do lasu i trzeba będzie całą zabawę zaczynać od początku.
– Uciekną!? – zdziwił się sołtys.
– Niestety. Pachołkowie, których mam ze sobą, mogą opowiedzieć. Brali już udział w kilku takich akcjach. Do tego widziałem też u paru kobiet kołtuny.
– A tego to lepiej nie ruszać – mruknęła sołtysowa. – Wiecie panowie, ludzie różnie o tym gadają... Boją się ścinać, by nie zachorować.
– Tak, słyszałem, że chłopi wierzą w rozmaite zabobony. Wszystkie te paskudztwa bezwzględnie muszą zostać obcięte. – Skórzewski był twardy. – Taki kołtun to najlepsza kryjówka dla wszy.
– Rozumiem. – Sołtys westchnął jakoś ciężko. – A leż będzie o to nieziemska awantura... Palenie sienników i przyodziewku to dość drastyczne posunięcie. Tu żyją biedni ludzie. Dla nich to wielka krzywda.
– To dla ich dobra! Zresztą ordynacja przewidziała na ten cel pewne kwoty, tak na zachętę – wyjaśnił Skórzewski. –
Dla częściowego pokrycia strat każdy dostanie po trzy ruble odszkodowania, a dzieciaki po rublu.
– Tylko lepiej im tego nie mówić od razu – uśmiechnęła się sołtysowa. – Bo jak się rozochocą, dla tych paru groszy gotowi całą wieś z dymem puścić!
– Oj, to prawda – westchnął jej mąż. – Narodek mamy tu ciemny, ale chytry i chciwy...
Polał do kieliszków płynu z karafki. Goście spodziewali się wódki, ale, jak się okazało, gospodarz zaserwował
miejscowy trunek. Pierońsko mocny bimber pędzony z miodu.
– W Galicji wprowadzili już przed laty przepis, że ludzi zawszonych i z kołtunami nie obsługuje się w urzędach, a dzieciaków ze zwierzyną we włosach nie wpuszcza do szkoły – odezwał się felczer.
– Są i tacy, co uważają, że kołtun chroni przed atakami diabelskich mocy, a wszy to oznaka zdrowia. – Doktor urżnął jeszcze jedną pajdę i z niejakim zdumieniem spostrzegł, że pożarł już ponad pół bochenka. – Walka z zabobonami nie jest łatwa.
*
Pościelono mu w pokoiku na poddaszu. Najwyraźniej nocowali tu najznamienitsi goście. Na doktora czekało wygodne łóżko, świeżo obleczona pościel pachniała lawendą... Uchylił okno i zaraz zamknął je w panice, bo od chałup ciągnęło taką wonią, aż zakręciło go w nosie.
– Wsi spokojna, wsi wesoła, mimo studni brud dokoła... – wymamrotał. Rozwiesił ubrania w starej trzydrzwiowej szafie. Poklepał kafle przyjemnie ciepłego pieca, ochlapał twarz w misce z wodą i wreszcie wygodnie wyciągnął się na łożu. Zaskrzypiały sprężyny. Chwilę później już spał.
*
To był sądny dzień. Sołtys stanął na wysokości zadania, ściągnął aż czterech żandarmów. Ponure draby w carskich mundurach z pałaszami u boku stały i patrzyły na wieśniaków takim wzrokiem, że ciarki przechodziły. Wielkie miedziane kotły udało się pożyczyć z niedalekiej gorzelni. Ustawione na cegłach napełniono wodą, dolano ługu i podłożono ogień. Zaczęło się od rewizji w chałupach. Skórzewski był bezlitosny. Zawszone sienniki, pierzyny i poduszki trafiały na stos. Podobny los spotkał kożuchy i baranice. Nie obyło się bez protestów i złorzeczeń.
Koce, pledy, prześcieradła i odzież trafiły do wygotowania. Szpary łóżek zalewano wrzątkiem. Podłogi szorowano ługiem. Ściany skrobano i malowano wapnem. Karaluchy, wszy i pluskwy ginęły tysiącami.
Czarny, gryzący dym wzbił się w ciemne, pokryte deszczowymi chmurami niebo. Ludzie, widząc, ile wszelakiego dobra pada pastwą ognia, ze zdumienia wytrzeszczali oczy. Jednak skrupulatnie wypłacane odszkodowania, bezlitosna postawa doktora i obecność żandarmów stłumiły protesty.
Wszyscy mieszkańcy wsi zostali zgonieni na plac. Skórzewski i felczer szli wzdłuż kolejnych szeregów. Wyłapywali zawszonych i tych, których głowy zdobiły kołtuny. Kobiety, dziewczyny i dzieci kierowali w jedno miejsce, chłopców i mężczyzn ustawili osobno. Żandarmi zaraz uformowali z zatrzymanych kolumny i zamknęli w dwu komorach przyległych do izby felczerskiej.
Wszyscy zawszeni musieli przejść obowiązkowe postrzyżyny. Zajęli się tym pachołkowie. Nożyce, używane na co dzień do strzyżenia owiec z wełny, tylko migały w ich dłoniach. Resztki szczeciny przecierano gałganami umoczonymi w nafcie. Niektóre kobiety obcinane na krótko zdobyły się na ciche protesty, ale obecność carskich siepaczy skutecznie tłumiła każdy bunt w zarodku. Teraz przyszła kolej na ścinanie kołtunów. Wieśniacy złorzeczyli przez drzwi i domagali się wypuszczenia. Jeden powoływał się nawet na znajomości w Chełmie...
Читать дальше