– Dobra. Zaczniemy od kobiet. – Skórzewski zatarł ręce. – Dawać mi tu którąś, pierwszą z brzegu.
– Ścinamy kołtun i... – Felczer wolał się upewnić.
– I golimy miejsce po nim na łyso!
Pachołkowie nie patyczkowali się, przywlekli dziewczynę siłą, posadzili na krześle i stanęli po obu stronach.
Skórzewski spojrzał na nią i westchnął. Niebrzydka buzia, ślad inteligencji w błękitnych oczach... Tylko te włosy.
Podszedł do branki i z wyraźnym obrzydzeniem obejrzał paskudny kołtun, szpecący jej głowę. Musiała cierpieć na tę przypadłość od kilku lat, bowiem kłąb posklejanych zaschniętą ropą i łojem włosów zwisał jej z potylicy jak dodatkowy warkocz.
– Obcinamy nożycami przy samej skórze, golimy, potem spróbujemy odkazić skórę i leczyć łojotok maścią –
wyjaśnił felczerowi. – Resztę włosów zetniemy krótko i natrzemy naftą. – Strzepnął z obrzydzeniem wesz, która maszerowała mu po rękawie.
Dziewczyna krzyknęła dziko i przewracając krzesło, rzuciła się stronę okna. Obaj pachołkowie zareagowali jak myśliwi, którym wymyka się sarna. Pochwycili ją przy samym parapecie i unieruchomili mocnym chwytem.
– Gdzie ci tak spieszno, mała? – zagadnął życzliwie ten wąsaty. – Pan doktor jeszcze nie skończył nawet mówić.
– Trzymajcie ją – polecił Skórzewski.
– Nie, błagam, nie! – ryknęła, aż zadrżała szybka w oknie. – Nie róbcie mi tego, panie! Umrę!
– Cichaj, głupia – syknął felczer. – To zabobony. Od tego jeszcze żadna nie umarła.
W chacie rozpętało się istne pandemonium. Dziewczyna wyła, ryczała, kwiczała, kopała, gryzła, drapała. Trzasnęła rwana sukienka... Wreszcie trzech rosłych mężczyzn zdołało okiełznać zbuntowaną nastolatkę.
„Zapakowana jak w kaftan bezpieczeństwa z amerykańskiego więzienia” – pomyślał lekarz.
Pacjentka leżała na podłodze niczym mumia egipska, zawinięta ciasno w płócienną derkę. Z zawoju z jednej strony wystawała głowa, z drugiej stopy. Obaj pachołkowie przygniatali ją do desek, mimo to rzucała się jak ryba w sieci.
– Odurzyć by ją laudanum – podsunął felczer. – Bo eteru chyba nie mamy?
– Trochę, ale nie widzę potrzeby – wzruszył ramionami Skórzewski. – Zaraz będzie po wszystkim.
Przycisnął jej głowę kolanem do podłogi i puścił w ruch błyszczące niklem nożyce.
– Rachu-ciachu i po strachu – mruknął, odrzucając z obrzydzeniem kołtun na bok. Następnie zajął się resztą włosów.
– U...u...u...u...umrę! – zawodziła dziewczyna.
– Ze wstydu? To raczej wstyd coś takiego nosić – parsknął. – Wszy wielkie jak karaluchy – burknął.
Felczer usłużnie podał mu gałgan nasączony naftą. Skórzewski tarł włosy, aż nabrał pewności, że robactwo dostało za swoje.
– Zawiń głowę na noc jakimś ręcznikiem – polecił. – A jutro nie zapomnij dobrze umyć szarym mydłem!
– Umrę! – jęczała.
– Zabobony! – syknął. – Dobra, rozwiążcie, wygońcie za drzwi i dawać mi kolejną.
Podniósł z podłogi odcięty kołtun i walcząc z mdłościami, cisnął do naszykowanego kosza. Felczer zmiatał włosy.
– Niech pan mi to odda – jęknęła sponiewierana.
– Wynoś się – syknął.
– Błagam, niech pan odda. – Padła mu do stóp i zaczęła okrywać pocałunkami cholewy butów.
Obaj pachołkowie z niejakim trudem oderwali ją od lekarza i wypchnęli za drzwi.
– Co za robota... – Skórzewski otarł pot z czoła. – A to dopiero pierwsza. Do wieczora nie skończymy.
– Bierzemy się za kolejną! – zaproponował felczer.
Następna dziewczyna była jeszcze ładniejsza. Na oko miała około dwudziestu lat. Pełne piersi, rozmiaru wielkich jesiennych jabłek, wręcz rozsadzały dekolt sukienki. Kołtuny miała mniejsze, ale za to aż dwa.
– No, to tniemy. – Doktor naszykował nożyczki.
– A leż panowie. – Uśmiechnęła się przymilnie. – Po co tyle kłopotu?
– Dla zdrowia i higieny! – uciął.
– Zaraz tam, niech pan nie będzie taki surowy. – Przeciągnęła się kusząco. – Może pójdziemy sobie na stryszek, tam świeże sianko leży. Ja panu dogodzę, panom oczywiście potem też. – Uśmiechnęła się czarująco do pozostałej
trójki. – A wy mnie puścicie bez obcinania...
– Związać tę lafiryndę i golimy – syknął Skórzewski.
Pachołkowie skoczyli i w ciągu trzech minut pacjentka wiła się na podłodze jak poprzednia, ciasno zawinięta w derkę. Gdy lekarz ciął, miotała rynsztokowe wiązanki, przeplatając je propozycjami natury seksualnej i sugestiami podającymi w wątpliwość męskość oprawców.
– Uf... – Lekarz dorzucił odcięte kołtuny do kosza.
– Oddaj pan chociaż moje włosy – zaskamlała.
– Nie martw się, odrosną – burknął.
– Oddajcie, panie, kołtuny, wam przecież zbędne. – Rozpłakała się.
– Ty też ich nie potrzebujesz. Spalimy to draństwo.
– Na stryszku... – znów próbowała się przymilać.
– Won z nią za drzwi – polecił.
– Dam dwa srebrne ruble – dobiegły zza desek żałosne prośby.
– Niech pan mi to odda – drugi, równie płaczliwy głos zawtórował zza okna.
– O dobry Boże – sapnął i wydobył z torby butelkę wódki oraz cztery menzurki. – Golnijcie sobie. – Polał
pomocnikom. – Bo do reszty przy tej robocie nerwy zszargamy. Dużo ich tam jeszcze?
– Osiemnaście dziołchów – zameldował felczer. – A dzieci to nawet nie liczyłem. Do tego chłopów z ośmiu będzie...
To było naprawdę ciężkie popołudnie... ale wreszcie dobiegło końca.
Przyszedł sołtys. W pokoiku cuchnęło naftą, potem, karbolem oraz moczem. Trzy pacjentki posikały się w trakcie operacji. Odcięte włosy wypełniały stary kosz po kartoflach. Skórzewski był tak zmęczony, że ledwo trzymał się na nogach. Jego pomocnicy, choć uraczeni parokrotnie wódką, wyglądali fatalnie. Prawie wszystkie dziewczyny stawiały zaciekły opór. A le to i tak było małe piwo w porównaniu z tym, czego dokonywali przedstawiciele płci brzydkiej. Tu parę razy poszły w ruch pięści. Jeden z pachołków miał rozkwaszony nos, drugi podbite oko. Felczer wykręcił się sianem, stracił tylko rękaw bluzy, a policzek przecinały mu szramy pozostawione przez dziewczęce pazurki...
– A teraz to wszystko na środek wsi i spalimy! – Skórzewski trącił nogą kosz z obciętymi włosami.
– Spalić się nie da – zameldował felczer. – Deszcz leje jak z cebra. Trzeba by dobrze zlać naftą, a cała poszła na szorowanie głów.
– Ja też nie mam ani kropli – zmartwił się sołtys. – A le zaraz zamówimy, stójkowy przekaże wiadomość do sklepiku w Bończy i jutro żydek dowiezie nową bańkę.
– W takim razie kołtuny pod klucz, a jutro urządzimy im autodafe! Spłoną na stosie, jak tysiąc lat temu płonęły posągi pogańskich bałwanów! – Skórzewski, chichocząc dziko, zatarł dłonie.
Na kolację podjadł jeszcze tego pysznego chleba z kiełbasą. Ciął grube pajdy, a one rozpływały mu się ustach jak ambrozja...
– Doskonały – chwalił. – Dawno nie jadłem nic tak pysznego...
– Może jeszcze kieliszeczek przed snem? – Sołtys wyciągnął butelkę miodowego samogonu. – Ciężki dzień za nami.
Golnęli po szklanicy.
– O co chodzi z tymi kołtunami? – zapytał doktor.
– Oj, z daleka pan pochodzi – uśmiechnęła się sołtysowa.
– Moja rodzina mieszka na północnym Mazowszu, w płockiej guberni – wyjaśnił.
– Tu u nas mówi się, że kołtuna ruszać nie wolno, bo to grozi śmiercią, ślepotą lub przynajmniej pomieszaniem zmysłów – wyjaśniła kobieta.
Читать дальше