I znikł.
– No więc – student odchrząknął – wiosną wykonaliśmy tu wstępne badania radarem geologicznym. Nie przydał
się na wiele. Przez ostatnie pięćset lat żyli tu ludzie. Warstwy kulturowe, ślady rowów i fundamentów tworzą jedną wielką plątaninę. W zasadzie tylko dwie struktury można jakoś zidentyfikować. Od strony północnej, nieco ponad metr pod ziemią, biegnie coś, co wygląda jak szeroki prosty mur – zapewne fundament szesnastowiecznego kościoła pod wezwaniem Świętego Ducha, spalonego wiek później przez Szwedów. Mamy go na starych planach miasta.
– Będziemy kopać do tego miejsca?
– Trochę dalej. Doktor chce zajrzeć jeszcze do środka budowli... Od południa obszar badań zamyka podobna anomalia, w której domyślać się możemy fundamentu dziewiętnastowiecznej synagogi, spalonej przez Niemców w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Przestrzeń pomiędzy dwiema świątyniami użytkowano przez kilkaset lat, ale to peryferia osady, przy samym murze miejskim. Nie było tu chyba kamieniczek ani żadnych okazałych konstrukcji...
– Rozumiem.
– Doktor zdobył przedwojenne zdjęcia tego kawałka przedmieścia. Taki typowy, do bólu żydowski sztetl. Domy z murowanymi parterami i drewnianym pięterkiem, do tego szopki, składziki, przybudówki. Pewnie siedziała tu masa żydowskich szewców, rymarzy, koszykarzy... W czasie wojny wszystko wypalono do gołej glacy. Po wojnie wytyczono tu skwer, a teraz chcą postawić budynek socjalny ogródka jordanowskiego.
– Będzie podpiwniczony? – przerwałem słowotok.
– Nie, lekka konstrukcja na betonowej wylewce, ale to jedyna okazja, by zajrzeć w głąb ziemi. Kolejna może przytrafi się za dwieście lat...
Uśmiechnąłem się lekko. To właśnie lubiłem w archeologii. Świadomość pierwszeństwa. Wyciąga się na światło dzienne rzeczy, które spoczęły w ziemi trzysta lat temu. Garnki, których przez kilka stuleci nie dotknęła dłoń człowieka... Przyjemnie jest także zasypywać odsłonięte warstwy. Patrzeć, jak na niedawno odkopany średniowieczny fundament padają kolejne grudy ziemi, kryjąc go przed ludzkim wzrokiem na następne kilkaset lat... Być pierwszym, który go dotknął, i ostatnim, który nań patrzy...
Nie wiem, czy student myślał o tym samym. A le miał podobnie rozmarzoną minę. Przeszedłem, patrząc pod nogi.
Gleba była szaro-czarno-czerwona. Ziemia upstrzona odłamkami cegły, węgielkami, bryłkami stopionego cynku z rynien, ułamkami szyb okiennych. Ponadto poniewierały się tu odłamki butelek, kawałek lusterka, porcelanka –
przedwojenny korek do piwa... Moneta? Nie, to tylko kapsel... Podniosłem zieloną bryłkę. To chyba był kiedyś mały mosiężny lichtarz, stopił się w pożarze...
– Pod wykrywaczem metali tylko wyje – wyjaśnił student. – Pordzewiałych gwoździ tu na kilogramy... A głębiej w
ziemi może być wszystko. A lbo nic...
– Coś będzie na pewno – uspokoiłem go. – Kto to jest?
Wśród studentów kręcił się chłopak przynajmniej o głowę niższy od innych.
– Sławek. Miejscowy chyba, zgłosił się jako wolontariusz. Marzył, by pokopać sobie z archeologami. Doktor go przyjął do pomocy.
Dzieciak wyglądał na jakieś czternaście lub piętnaście lat. Wystroił się jak...
– Syndrom roku pierwszego – mruknąłem.
Tak się mówiło, gdy parę lat temu studiowałem archeologię. Zawsze na początku roku akademickiego pojawiali się studenci, którzy wyglądali jak żywcem wzięci z filmów o przygodach Indiany Jonesa. Po paru dniach, gdy orientowali się, że nikt poza nimi się tak nie ubiera, chowali kowbojskie kapelusze i torby raportówki... Recydywa następowała, gdy rok pierwszy jechał na wykopaliska. Spory odsetek dochodził bowiem do wniosku, że „teraz to już na pewno trzeba się wystroić archeologicznie...”. Ten łebek najwyraźniej tak samo myślał.
D o k to r wrócił koło dwunastej. Tryskał dobrym humorem. Dostałem do pomocy trzy dziewczyny i tego małpowatego, który mnie oprowadzał. A le kierownik zaczął oczywiście od uroczystej odprawy. Kazał nam stanąć w szeregu.
– Studenci – zagrzmiał i urwał, patrząc na Sławka.
Milczał przez chwilę zbity z tropu, intensywnie marszcząc czoło. Obecność niestudenta zaburzyła mu plan corocznego przemówienia inauguracyjnego.
– Przyjaciele – rzekł wreszcie – wybiła oto godzina, gdy śmiało wedrzemy się w głąb ziemi, by ocalić dla potomności spoczywające w niej skarby pokoleń, które odeszły... Grace w dłoń – zakomenderował.
Ściągnęliśmy grackami pierwszą warstwę niwelacyjną. Luźną ziemię zgarnęliśmy łopatami i wyrzuciliśmy na wolne miejsce poza wykopem. Z czasem miała wyrosnąć tam wielometrowa hałda. Doczyściliśmy spong, rozciągnęliśmy siatkę ze sznurka, wykonaliśmy fotografie. Nadałem numery ewidencyjne widocznym warstwom, pokazałem studentom, jak należy obsługiwać niwelator. Zrobiliśmy pierwszy rysunek dna wykopu. Zeszliśmy kolejne dziesięć centymetrów.
Wydobytą ziemię przesiewaliśmy sitem. W kuwetach pojawiły się pierwsze znaleziska. Przemieszane kawałki fajansu i porcelany, nierozpoznawalne przedmioty metalowe, strawione przez ogień i korozję. Przeszedłem się po wykopie z wykrywaczem metali. Lepiej nie natknąć się na jakiś niewypał. Urządzenie faktycznie wyło co krok.
Gwoździe, gwoździe, gwoździe... Studenci, początkowo podekscytowani sytuacją, zaczęli się męczyć i nudzić. Upał, pył
zgrzytający w zębach. Nie nawykli też do machania łopatą... Dwie dziewczyny przyszły w koszulkach odsłaniających ramiona. Zrugałem je łagodnie i wysłałem do sklepu na rogu po lepszy przyodziewek. Po paru godzinach na tym słońcu zlazłaby im skóra...
Miejscowi snuli się wzdłuż płotu z siatki, patrzyli, co robimy, i komentowali między sobą. O szesnastej zadokumentowaliśmy ostatni tego dnia odsłonięty poziom i zakończyliśmy prace. Studenci poskładali narzędzia i rozeszli się na kwatery. Podniosłem z hałdy przy sąsiednim wykopie stary, przedwojenny grzebień. Olszakowski musiał go znaleźć i beztrosko wyrzucił.
– Mogę zabrać? – zwróciłem się do kierownika.
– A co? Mało masz śmieci w domu? – zirytował się. – Współczesne barachło, ale jak ci się przyda, bierz... –
Wzruszył ramionami.
Spakowaliśmy sprzęt do magazynu i byliśmy wolni. Studenci zostali zakwaterowani w jakimś domu wczasowym, my dwaj mieliśmy nocować w pokojach gościnnych przy lokalnym muzeum. Po drodze kupiliśmy pizzę na wynos, po takiej harówie głodny byłem jak wilk.
Pomieszczenie wyglądało sympatycznie. Dywan, trzy łóżka, szafka... na niej telewizor. Obok mieliśmy jeszcze łazienkę. Rzuciłem swoją walizkę w kąt, wziąłem szybki prysznic, a potem wydobyłem z kieszeni torebkę z grzebieniem.
– Współczesny śmieć! – parsknąłem, myjąc znalezisko wodą z mydłem. – Dobre sobie... A le dla mnie to i lepiej.
Małą szczotką usunąłem glebę spomiędzy zębów. Przez niemal siedemdziesiąt lat leżał w ziemi. Był po wierzchu trochę zmatowiały, ale to można spróbować delikatnie spolerować... Teraz najważniejsze. Nie wysuszyć zbyt gwałtownie. Ostrożnie natarłem go gliceryną. Wreszcie uniosłem przedmiot do żarówki. W jej świetle stał się półprzejrzysty, pokazał całą ukrywaną dotąd łaciatą urodę. Zalśnił ciepłą barwą brązów...
– No i co to za cudo? – zagadnął Olszakowski, stając w drzwiach.
– Prawdziwy szylkret – odgryzłem się.
– Znaczy się skorupa tych żółwi, co to teraz są pod ochroną – odgadł. – I co? Będziesz się tym czesał?
– To raczej kobiecy...
Читать дальше