Spis treści
Karta tytułowa
Światy Pilipiuka
Odległe krainy
Promienie X
Lalka
List z wysokich gór
Wilcze leże
Cmentarzysko Marzeń
Ci, którzy powinni pozostać
Samobójstwo na Maślicach
Relikwiarz
Szafa
Robert Storm
Paweł Skórzewski
Andrzej Pilipiuk
Książki Andrzeja Pilipiuka wydane nakładem Fabryki Słów
Jacek Komuda – Hubal
Karta redakcyjna
Okładka
Światy Pilipiuka
2586 kroków
Czerwona gorączka
Rzeźnik drzew
Aparatus
Szewc z Lichtenrade
Carska manierka
Reputacja
Litr ciekłego ołowiu
Wilcze leże
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
Odległe krainy
Zatrzymałem moje trupowate auto. Od Wisły wiało chłodem. W oddali budowano paskudne wiadro, zwane Stadionem Narodowym. Nawet stąd widać było dźwigi podnoszące jakieś detale. Dwa miliardy złotych w błoto, a zabytki niszczeją.
Kamienica stanowiąca cel mojej wyprawy stała samotnie, strasząc ciemnymi oknami i spalonym dachem. Zapewne przed wojną otaczała ją zabudowa, ale przyszły szkopy i zrobiły tu swój „ordnung”. Budowla została przeznaczona do wyburzenia. A tak dokładnie, nie do końca do wyburzenia. Z tego, co ustaliłem, planowano wyciąć tylko stropy i wewnętrzne ściany, a stara ceglana elewacja po odczyszczeniu i uzupełnieniu ubytków miała być wkomponowana w ściany nowo powstającego apartamentowca. Nie byłem tak zupełnie zwolennikiem podobnych działań, ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że stuletnie stropy z drewnianych belek zazwyczaj są nie do uratowania...
Wiosna była chłodna i deszczowa. W dodatku nie szło mi w interesach. Na zlecenie różnych członków Grona Jarzębiny grzebałem po bibliotekach i archiwach. Miałem z tego parę groszy na czynsz i jedzenie, ale nie mogłem uściubić kilku tysięcy na zakup nowego auta. Ojciec co raz sugerował, że przydałby mu się pracownik w stolarni. Kilku wujków, stryjków i dalszych członków rodziny też dawało do zrozumienia, że etat się znajdzie. Lubiłem pracę w drewnie, lubiłem kłaść intarsje, lubiłem roboty tapicerskie. Mógłbym też sprzedawać w sklepie. Klan rodzinny dałby mi jakieś zajęcie. Ale mimo wszystko nie mogłem się zdecydować. Życie domorosłego poszukiwacza antyków i kuriozów niosło ze sobą wyzwania. Wydawało mi się lepsze i na swój sposób pełniejsze. Do szczęścia potrzebowałem tylko lukratywnego zlecenia, albo chociaż zagadki, która pobudzi wyobraźnię. Ale tu akurat panowała kompletna posucha.
Przekręciłem kluczyk i wyjąłem ze stacyjki. Po prawdzie najchętniej zostawiłbym włączony silnik, wtedy miałbym gwarancję, że ten złom nie nawali właśnie wtedy, gdy zechcę odjechać... Z budynku przed tygodniem wysiedlono ostatnich lokatorów, teraz czekał na ekipy budowlano-wyburzeniowe. Zlustrowałem płot z płyt OSB, otaczający obiekt. Zarzuciłem na ramię plecak, w którym miałem łom i inne podręczne drobiazgi.
Skoro to wszystko i tak idzie na zmarnowanie, trzeba zobaczyć, może znajdzie się coś, co warto ocalić... – usprawiedliwiłem się przed samym sobą.
Ruszyłem w kierunku kamienicy. Od strony ulicy Krowiej w płot wkomponowano bramę. W szparze pomiędzy jej skrzydłami pojawił się czarny nos. Ponure warczenie dobiegające jakby z wnętrza beczki nie pozostawiało wątpliwości. Rottweiler, co najmniej z siedemdziesiąt kilo.
– No cóż – mruknąłem. Skoro po posesji biega taki śliczny i grzeczny pieseczek, to zapewne jest też ktoś, kto go karmi, głaszcze, wyczesuje pchły z sierści i może nawet zbiera odchody do foliowej torebki.
– Grrrr...
Zapukałem grzecznie, odczekałem i znów zapukałem. Pies warknął raz jeszcze i gdzieś polazł. Minęły może dwie minuty, zahurgotał łańcuch i skrzydło drgnęło. W szparze pojawiła się niedogolona gęba ciecia. Zlustrował mnie i nic nie mówiąc, zaciągnął się petem.
– Pan w jakiej sprawie? – zadał wreszcie pytanie, wydmuchując jednocześnie kłęby dymu.
– Dzień dobry, Robert Storm, historyk – przedstawiłem się.
Cieć łypnął okiem, ale nic nie powiedział. Zaciągnął się jeszcze raz. Oceniłem jego wiek na tuż przedemerytalny, ale spojrzenie miał przerażająco bystre. Sądząc po dłoniach, w młodości pracował raczej rękami niż głową. Obaj milczeliśmy wyczekująco.
– Potrzebuję tam. – Wskazałem zrujnowaną kamienicę.
– Nie pan jeden – odburknął i zaciągnął się głębiej, najwyraźniej czekając, co jeszcze powiem.
– Chciałbym pozwiedzać ten piękny budynek, zanim jego wewnętrzna struktura ulegnie nieodwracalnemu zniszczeniu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jeśli obok zabytku wystawiono kasę biletową, to należy liczyć się z pewnymi kosztami...
– Kasę biletową – powtórzył cieć, oglądając swoją budkę z pewnym zdumieniem. – Hmm...
Po jego minie poznałem, że załapał aluzję.
– Będzie problem, bowiem dyrekcja nie dostarczyła kasy fiskalnej ani bloczku biletowego – powiedział wreszcie i uśmiechnął się chytrze. – No i nie powiedzieli, po ile mam kasować za zwiedzanie.
– Myślę, że wedle standardowego cennika. – Sięgnąłem do portfela. – Faktura VAT też nie będzie mi potrzebna.
Dozorca na widok banknotu z Bolesławem Chrobrym wyraźnie poweselał.
– Znaczy się wchodzisz pan i się rozglądasz – uściślił. – A jak pan coś znajdziesz?
– To pomyślimy, co dalej. Za ciekawe pamiątki dostępne w muzealnym sklepiku gotów jestem coś tam uiścić.
– Proszę za mną – powiedział nieoczekiwanie uroczystym tonem.
Czyli wraz z biletem nabyłem usługę przewodnika... Miałem już powiedzieć, że sam trafię, ale w jego głosie było coś szczególnego. Coś, co nakazało trzymać język za zębami. Chciał mi najwidoczniej coś pokazać.
Wszedłem. Rottweilery były aż trzy. Popatrzyły na mnie czujnie, ale już nie warczały. Właściciel dobrze je widać ułożył. Ruszyliśmy w stronę budynku. Przeszło połowę budowli przed kilku laty strawił pożar, ocalało jedno skrzydło.
Przed wejściem poniewierały się resztki mebli. Wyglądało, jakby ktoś zniósł je na parter, ale obejrzawszy w świetle dziennym, uznał, że nie warto zabierać takich gratów na nowe mieszkanie. Przyjrzałem się. Płyta paździerzowa z lat osiemdziesiątych, oklejona papierem i polakierowana. Nadruk udający fornir, który z kolei udawać miał lite drewno...
Po niewiarygodnie trzeszczących schodach weszliśmy na drugie piętro.
– Kiepsko to wygląda, no nie? – odezwał się dozorca, pokazując ściany poznaczone pionowymi kreskami pęknięć.
– Konstrukcja siada – potwierdziłem.
Po drugiej stronie podwórza widać było wypalone mury i zwęglone belki pozarywanych stropów.
Przeszliśmy korytarzem. Drzwi do mieszkań były pootwierane, niektóre znikły wraz z framugami. Dozorca wyłowił z kieszeni klucze i otworzył te na samym końcu.
– Proszę – zachęcił mnie, żebym wszedł pierwszy. – To tutaj.
Znaleźliśmy się w dwupokojowym mieszkaniu. Poniewierały się tu jedynie resztki mebli. Podłoga była ciekawsza – stara dębowa klepka, zniszczona, ale gdyby ją zdemontować i wycyklinować... Tylko że podobnej klepki miałem w szopie już kilka metrów sześciennych.
Na tapetach widać było jaśniejsze plamy w miejscach, gdzie stały kiedyś meble lub wisiały obrazy. Nic ciekawego. W mniejszym pokoju zniszczony drewniany parapet krył schowek. Szufladka była wysunięta i pusta...
Rozejrzałem się. Nadal nie dostrzegałem tu nic interesującego, ale sądząc z natchnionej miny dozorcy, mieszkanie to z jakiegoś powodu było ważne.
Читать дальше