– No i co powiesz? – zagadnął.
– Czy mógłbyś mi pomóc nawiązać kontakt z jednym emerytowanym gliniarzem? Porucznik Śliwiński, był od zabójstw. Zakładam, że jak w każdej porządnej korporacji składacie rocznicowe życzenia weteranom i przekazujecie paczki na święta.
Popatrzył na mnie jakoś dziwnie.
– Szczegóły wyślę ci na mejla – dodałem.
Westchnął.
– Robert?
– Tak?
– Byłem ciekaw, jak oceniasz przyjęcie i tak dalej...
– Fajną masz żonę, widzę, że nie tylko psie flaczki ją ciekawią. Gratuluję. Kurczę, zapominałem wam doradzić. Jest skansen nieopodal Lillehammer. Kościołów typu stav jest obecnie tylko dwadzieścia osiem i wiele niestety z dala od głównych szos i utartych szlaków turystycznych. Ciężko wam będzie obejrzeć wszystkie. A tam znajdziecie jeden...
Westchnął ponownie, jeszcze ciężej.
– Ale co powiesz o Magdzie? Ładna, no nie? I macie podobne zainteresowania.
– Ładna dziewczyna i sympatyczna. Ma zabawny wykrój warg, przypominający lecącą ćmę. Przed wojną mówiono na to „całuśne usta”.
– Yhym... Na wszelki wypadek nie mów jej tego.
– A co, nie lubi komplementów? – zdziwiłem się.
– Eeee... A tak, no właśnie, jest skromna, komplementy ją okropnie peszą...
Odniosłem wrażenie, że chyba nie jest ze mną do końca szczery, ale akurat nadjechała trzynastka. Pożegnałem się i wskoczyłem do wagonu.
Mili ludzie, dumałem, patrząc, jak deszcz siecze tramwajowe szyby. I wiosna idzie. Dni staną się dłuższe i cieplejsze, dziewczyny założą krótsze sukienki. W sumie ta Magda też niczego sobie... I ciekawe rzeczy studiuje. Gdzie też może leżeć wrak tego „Das Wappen der Herzogin von Kurland”? Na dnie zatoki przy Plymouth? A może po drugiej stronie wyspy, tam, gdzie była kolonia holenderska? Siedemdziesiąt dwa działa to nie w kij dmuchał! Kurlandczycy, mając taką jednostkę, mogli podjąć próbę wykurzenia niechcianych sąsiadów. Z drugiej strony, wrogowie mogli statek zdobyć, przebudować i pływał odtąd pod ich banderą. Pomyślmy, który z ich okrętów może pasować do tej teorii? Najlepiej byłoby znaleźć pochodzące z „Das Wappen” armaty, bo to bardzo dobry trop, wskazujący, dokąd ostatecznie zaginiony okręt trafił... Hmm... A może jakiś trop jest w archiwaliach kurlandzkich? Pojechać na Łotwę. Nie byłem nigdy w Rydze!
I nagle poczułem szaleńczą tęsknotę za archeologią. Wyobraziłem sobie palmy rosnące przy plaży, wrak kurlandzkiego okrętu leżący gdzieś na dnie. Założyć płetwy i maskę. Przypiąć butle... Zanurkować w krystalicznie przejrzystej wodzie... Poszukać. Odnaleźć. Dotknąć tej historii. Zobaczyć na własne oczy poczerniałe deski dębowego poszycia, głazy balastu, kraby kryjące się w zaśniedziałych lufach armat... Ciekawe swoją drogą, czy Magda umie pływać.
*
Kolejny tydzień upływał pod znakiem dzikiej harówki. Odezwał się do mnie jeden ze starych klientów. Miał kolejne zlecenie. Spędziłem kilkadziesiąt godzin nad mikrofilmami w Bibliotece Narodowej i w Archiwum Głównym Akt Dawnych. Robota była nietrudna, ale żmudna i absorbująca. Niewiele miałem czasu, by posiedzieć nad zagadkowym zniknięciem chłopaka z ulicy Krowiej. Rozszyfrowałem napis wykonany na tynku i tytuł żydowskiej książki ukrytej w parapecie. Szukałem informacji o niej w sieci i w różnych opracowaniach. Nawet coś tam znalazłem, nieliczne rozproszone wzmianki. Ale nie stałem się od tego mądrzejszy.
Sobota powoli dobiegała końca. Zapadł już zmierzch. Pukanie do drzwi wyrwało mnie z zadumy. Zapewne klient, bo sąsiadów rozpoznawałem po sposobie, w jaki stukali. Otworzyłem. Na podeście stał starszy mężczyzna z siwą belferską bródką. Coś w jego postawie wskazywało, że to emerytowany wojskowy, a może policjant...
– Tomasz Śliwiński – przedstawił się. – Szukał pan ze mną kontaktu.
– Robert Storm – powiedziałem, choć było to zbyteczne. – Witam, panie poruczniku. Zapraszam. Kawy czy herbaty?
– Poproszę kawy. Niech pan zrobi dwa razy mocniejszą, niż gdyby robił pan dla siebie. I żadnych zbędnych dodatków.
No proszę, stary lis... Dowiedział się, że go szukam, i znalazł mnie pierwszy, pomyślałem z mimowolnym podziwem.
Usadziłem gościa w fotelu. Kawę rzecz jasna zrobiłem taką o połowę słabszą, niż zazwyczaj pijałem. Nie chciałem go przecież zabić.
– Słyszałem o panu to i owo – powiedział, kręcąc kubkiem, jakby chciał rozgrzać dłonie. – O co zatem chce pan zapytać?
No to byka za rogi...
– Była taka sprawa. Zaginiony chłopak kaleka z ulicy Krowiej. Kryptonim „Podróżnik”. Prowadził ją pan przez pół roku.
– No tak. Mogłem się domyślić – westchnął. – Detektyw amator z wielkim zapałem grzebiący w historii naszego miasta... A może raczej w podszewce tej historii. A co? Dzieciak się znalazł? – Spostrzegłem w jego oczach błysk zainteresowania.
– Jeszcze nie, ale próbuję coś ustalić. Pan badał tę sprawę, wtedy w osiemdziesiątym czwartym.
– Ano badałem. – Pociągnął łyk i uśmiechnął się z uznaniem dla mocy naparu. – I szczerze powiedziawszy, nic sensownego nie wybadałem. Jeszcze kilka razy zajrzałem później do tych akt, a ostatni raz tuż przed tym, zanim poszedłem na emeryturę. Gryzło mnie to. Jedna z kilkunastu nigdy nierozwikłanych spraw...
– W raporcie napisał pan, że zdjęcia na tych dwu rolkach negatywów to były sfotografowane stronice książki. Naprawdę tak pan sądził?
– Tylko w pierwszej chwili. – Wzruszył ramionami. – Znaleźliśmy na miejscu domniemanego przestępstwa rzecz bardzo dziwną. Szukałem racjonalnego wyjaśnienia. Ten dzieciak bawił się trochę fotografią. Miał powiększalnik, pół szafki różnych odczynników. Założyłem, że skopiował sobie interesujące go fotki z jakiejś pozycji. To nie były czasy ksero, że nie wspomnę o skanerach. Ale zrobiłem odbitki, obejrzałem i nie bardzo mi się to widziało. Za wyraźne, za ostre. Pomyślałem, że pewnie na jakiejś wystawie zobaczył i cyknął... Ale to też bez sensu. Nie ta jakość. Choć aparat miał dobry, nowiutki zenit. Zapamiętałem, bo też taki chciałem wtedy kupić. Niezły sprzęcior, dobra optyka, porównywalny z zachodnimi modelami.
– Akta są trochę zdekompletowane.
– Taaa... Wiesz pan, jak to było na początku lat dziewięćdziesiątych? Masa kapusiów chciała się wybielić, to i pewne rzeczy poznikały w, jak to mówią, niewyjaśnionych okolicznościach. – Skrzywił się. – Rozumiem jeszcze tych, co kablowali ubecji na swoich kumpli czy współpracowników. Milicja też, jak wiadomo, różne piony miała. Ale jak ktoś nam pomagał w sprawie kryminalnej, to co to niby za wstyd? A jednak papiery wyparowały. Ech, szkoda gadać. – Machnął ręką.
– Co zniknęło?
– Chodzi o ostatnie dwadzieścia, może trzydzieści stron pierwszej teczki? – upewnił się. – Mieliśmy agentów i w Orbisie, i w biurze paszportowym. Teraz to pewnie jakieś szychy i dlatego papierów na nich już nie ma. A co w nich było? Ano nudy na pudy: lista nazwisk około czterdziestu ludzi, którzy w tym okresie wyprawili się do Ameryki Południowej. Praktycznie sami dyplomaci i ich rodziny. Sprawdziliśmy rzecz jasna wszystkich. Nikt nie pasował. A i stamtąd prawie nikt nie jeździł do nas. W ogóle to był okres zaraz po stanie wojennym, ruch przez granicę minimalny. Zakładałem kilka hipotez. Mogło być i tak, że ktoś przyjechał, dajmy na to, z USA czy Australii, a w Peru był wcześniej. Nasi konfidenci w biurach i w hotelach robili różne rzeczy. Jak już wpadł im w ręce paszport cudzoziemca, notowali nie tylko, skąd ostatnio przyjechał, lecz także gdzie i kiedy był wcześniej.
Читать дальше