Wójcika to dziś Kłopotowskiego, zastanowiłem się. A przed wojną... Zmarszczyłem czoło. Szeroka, bo Okrzei to była Brukowa. Czyli okolice znał, ale daleko pewnie się nie zapuszczał. Bo niby jak? To nie były czasy niskopodłogowych tramwajów i autobusów. Epoka Edwarda Szczodrego i Wojtka Ślepaka, świat wysokich krawężników i krzywych chodników. Co mógł zobaczyć kaleka? Niewiele. Dojechałby do Targowej, na drugą stronę nijak, przejścia podziemnego koło Prażanki by nie pokonał, a nie było świateł ani pasów. Na północ już łatwiej, mógłby nawet do ZOO dojechać, o ile starczyłoby mu pary w rękach.
Westchnąłem.
Przejrzałem zdjęcia dokumentacyjne. Było ich tylko kilka. Oszczędzali kliszę? A może wywołali tylko najciekawsze? Fotografia kamienicy. Wejścia, schody, wnętrze mieszkania. Pokój chłopaka. Kawałek ściany ze śladem zamurowanych kiedyś drzwi. Kilkadziesiąt hebrajskich literek, wykaligrafowanych ołówkiem na tynku. Otwarta skrytka pod parapetem. Stara żydowska książka leżąca na blacie. Dwie rolki kliszy do aparatu, wyciągnięte ze schowka pod gałką łóżka.
Skrytka, Żydzi, potencjalna informacja o depozycie, nawet morderstwo po znalezieniu złota... Taka ładna hipoteza... – pomyślałem. Kłopot stanowią elementy, które do teorii nie pasują albo wręcz ją burzą.
Na kartę brystolu naklejono osiem czarno-białych fotek, przedstawiających jakiś kanion, a za nim ruiny porośnięte bujną egzotyczną roślinnością. Wyjąłem lupę i przyjrzałem się uważnie. Nieźle obrobione kamienie, okna o trapezowatym kształcie... Skojarzyło mi się z tym starym filmem Elżbiety Dzikowskiej i Tony’ego Halika z odkrycia Vilcabamby.
– Inkaskie ruiny? – mruknąłem.
Co mówił cieć? Zdjęcia ruin z Ameryki Południowej. Byłem ciekaw, co na ten temat sądzili gliniarze badający sprawę. Kilkanaście kartek dalej znalazłem pożółkłą stronę raportu, pisanego na maszynie.
Hipoteza robocza: zdjęcia odfotografowano z albumu o Ameryce Południowej. Książki, z której pochodziły, nie znaleziono w mieszkaniu. Być może została od kogoś pożyczona, ustalić możliwe źródło – przeczytałem podkreślony fragment.
Niegłupio to brzmiało. W sam raz, żeby się zwierzchnicy odczepili. Ale gliniarz fachowiec umiałby chyba odróżnić zdjęcie cyknięte w naturze od sfotografowanej stronicy książki!
Pod raportem podpisał się jakiś porucznik Tomasz Śliwiński.
W kopercie były pocięte negatywy. Obejrzałem je uważnie. Stary film marki ORWO. Klisze nie miały numerów seryjnych, za to zauważyłem coś, co chyba przegapili gliniarze badający sprawę. Pierwsze trzy klatki to był widok z okna kamienicy przy Krowiej. Zdjęcia wykonano chyba późną jesienią, bo na drzewach nie było liści, ale nie leżał jeszcze śnieg. Kolejne klatki przedstawiały widok kompletnie odmienny.
– Jakby ktoś wziął aparat, poleciał gdzieś daleko i tam wypstrykał kliszę do końca – mruknąłem. Gdyby było odwrotnie, można by domniemywać, że ktoś nacykał fotek gdzieś w świecie, a chłopak dokończył kliszę w Warszawie. Pożyczył komuś swój wypasiony aparat, a ten po powrocie wrócił razem z kliszą?
Wywołany negatyw... Bawił się w to samemu? Niewykluczone, kiedyś kupa ludzi robiła takie rzeczy w domu.
Schowałem negatywy na miejsce. Przeglądałem teczkę. Ostatnie trzydzieści stron ktoś wyrwał. Znalazłem spis zawartości na okładce. Był strasznie zdawkowy, ale dowiedziałem się, że zniknęły dokumenty Orbisu i Almaturu.
Jeździł do Peru? – zdumiałem się. Niemożliwe chyba. Może rodzice byli tam na jakimś wyjeździe służbowym i to oni cyknęli te fotografie? Tak. To prawdopodobne. Ale dlaczego fotki ruin zainteresowały śledczych? Bo negatywy były schowane i wydało im się to dziwne? Chyba tak...
W kolejnych teczkach były podobne informacje. Analizy, notatki ze spotkań. Tu też niektóre strony wyrwano. Niczego nowego już się nie dowiedziałem. Rozłożyłem swój laptop i mały skaner. Zapewne obowiązywał tu zakaz kopiowania materiałów, ale nikt mi o tym nie powiedział. Nie podpisałem też żadnego papierka, że zapoznałem się z regulaminem. No to na bezczelnego! Wystarczyło mi dziesięć minut, by skopiować najważniejsze i najciekawsze informacje.
Zamknąłem i zasznurowałem teczki, po czym oddałem archiwistce. Kazała mi wpisać się na karcie wypożyczeń. Dłuższą chwilę kaligrafowałem swoje nazwisko, przy okazji popatrując w wyższe rubryczki. W ciągu ostatnich trzydziestu lat do sprawy wracano ponad sześćdziesiąt razy. Śliwiński ostatni raz zajrzał do dokumentacji osiem lat temu. A potem jeszcze ci goście od niewyjaśnionych spraw. Archiwum X z Krakowa.
Stary milicyjny, a potem policyjny wyga nie odpuścił sprawy, pomyślałem. A gdyby tak spróbować się z nim skontaktować?
*
Rodziców Piotrka znałem jeszcze z czasów, gdy chodziliśmy z kumplem do podstawówki, a potem do liceum. Jego siostrę Magdę też kojarzyłem. Faktycznie wyrosła, wyładniała, zaokrągliła się tu i ówdzie... Nie miała już tak zadartego noska jak dawniej. Żony Piotrka, Ireny, nie miałem wcześniej okazji poznać, wiedziałem tylko, że pracuje jako weterynarz. Rozmowa przy stole toczyła się leniwie niczym strumyk po leśnej polanie. On opowiadał o kilku ciekawych sprawach, potem jego żona wspomniała kuriozalne przypadki ze swojej praktyki. Ja też dorzuciłem parę anegdot ze swojej branży. Jak się okazało, Magda studiowała historię. Rozmowa toczyła się gładko i niekonkretnie, szczerze powiedziawszy, nawet trochę się nudziłem, choć jedzonko było bardzo smaczne, a i wino do deseru zaserwowano zacne. Nie chciałem robić kumplowi przykrości, więc zacząłem gawędzić z jego siostrą.
– Masz już jakiś pomysł na magisterkę? – zapytałem.
– Na razie licencjat. Chcę opracować zbiór starych dokumentów z Pułtuska – wyjaśniła. – To znaczy same dokumenty pochodzą z Rygi, a w Pułtusku tylko je znaleziono. Dotyczą zaprowiantowania i wyposażenia okrętu „Das Wappen der Herzogin von Kurland”.
– Z którego roku pochodzą? – zainteresowałem się.
– Styczeń do lutego tysiąc sześćset pięćdziesiątego czwartego – odpowiedziała.
– Czyli chodzi o jego dziewiczy rejs na wyspę Tobago – mruknąłem zawiedziony. – Wtedy gdy gubernatorem wyspy i miasta Port Jacob został Adrien Lampsius. Miałem nadzieję, że może trafiłaś na późniejsze... Dalsze losy tego statku są nieznane – wyjaśniłem, widząc jej zaskoczone spojrzenie. – A to była duża jednostka. Można powiedzieć, flagowy okręt floty Jakuba Kettlera. Siedemdziesiąt dwa działa i około pięciuset ludzi obsady. Być może uległ zniszczeniu na Tobago podczas walk z Holendrami w tysiąc sześćset pięćdziesiątym ósmym, ale brak na to konkretnych dowodów.
Wszyscy zebrani przy stole oczy mieli jak spodki.
– Skąd znasz takie szczegóły!? – wykrztusiła Magda.
– Interesowałem się kiedyś planami kolonialnymi dynastii Kettlerów – wyjaśniłem. – To dawne dzieje, na studiach chciałem pisać pracę magisterską ze śladów kolejnych fal łotewskiego osadnictwa na Tobago. Niestety, uczelnia jakoś nie paliła się, by mi dorzucić parę groszy do wyprawy na Antyle. Choć na różne głupoty wywalali pieniądze garściami, jak pijany marynarz...
Potem żona Piotrka wyciągnęła album ze zdjęciami z Norwegii. Widząc fotki z Borgund, dorzuciłem trochę informacji o konstrukcji masztowej stosowanej w kościołach typu stav. Potem rozmowa zeszła na style zdobnicze norweskiej architektury. Zorientowawszy się, że moi rozmówcy niewiele wiedzą, doradziłem, by następnym razem odwiedzili koniecznie tak zwaną Królewską Kolekcję Budynków w Oslo i muzeum historyczne w Bergen. Wreszcie około siedemnastej dojadłem szarlotkę i pożegnałem się. Kumpel odprowadził mnie do tramwaju.
Читать дальше