Zadumałem się. Połowa lat osiemdziesiątych... Amerykańska dwudziestodolarówka to był konkret. Narodowy Bank Polski skupował je po jakieś pięćset dolarów. Cena czarnorynkowa była zapewne jeszcze wyższa. Pięćset dolarów to były dwa lata pracy... A gdyby takich monet było kilka? Zarówno dorosły, jak i nastolatek za taką kwotę mogli zabić. Tak po prostu, żeby się nie dzielić. Tyle że to nie tak łatwo zabić kogoś. Jednak lokatorzy kamienicy byli trochę szemrani. Któryś z nich mógł to zrobić – jechać z chłopakiem, pomóc mu wydobyć skarb, a potem na widok złota dać mu w łeb i tyle.
Inna hipoteza? – zamyśliłem się.
Nic mi nie przychodziło do głowy.
– Tak czy siak, ktoś musiał mu pomóc zjechać wózkiem po tych schodach... – mruknąłem. Może było tak, że sąsiad się ulitował, a chłopak przepadł i ten kolo bał się przyznać, że mu pomógł wyjść z domu?
Brzmiało to sensownie. Jeden element nie pasował. Zamknięte mieszkanie i klucze, które zostały w środku. O ile faktycznie zostały. Cieć mógł coś pomylić, nie znać szczegółów, mógł usłyszeć plotkę, którą uznał za pewnik...
– Narzekałem, że umysł potrzebuje paliwa, no i mam nad czym się zastanawiać – sapnąłem z zadowoleniem.
Oprawiłem tego wieczora osiem woluminów. Padłem na łóżko półprzytomny. Sen przyszedł szybko. Chodziłem zaułkami Pragi Północ, szukałem czegoś. Sam nie wiem czego. Może chłopaka na wózku inwalidzkim, może żydowskiego złota, a może tylko koperty z wyblakłymi fotografiami...
*
Piotrka spotkałem dwa dni później. Wpadliśmy na siebie w księgarni. Wymieniliśmy kilka zdawkowych uprzejmości, a potem odprowadziłem go kawałek w stronę domu.
– Mam pytanko – zagadnąłem.
– Jak znam życie, odpowiedź okaże się trudna i zawierała będzie elementy kwalifikowane jako zdrada tajemnicy służbowej – burknął.
– Ależ skądże! – oburzyłem się. – Do tego bym cię nie namawiał!
– Gadaj zdrów – prychnął pobłażliwie. – A konkretnie?
– Chciałbym zajrzeć na pół godzinki do waszego archiwum.
– Porypało cię? – fuknął. – Lisów nie wpuszcza się do kurnika.
– Jestem lisem?
– Całe to wasze Grono Jarzębiny to zgraja lisów, żeby nie powiedzieć wilków, tygrysów i hien cmentarnych. Gdybym miał dowody, a nie plotki i poszlaki, to tylko wióry by z was poleciały – dogadywał. – Nielegalne poszukiwania, obrót przedmiotami antykwarycznymi o nieudokumentowanym pochodzeniu, prowadzony poza jakąkolwiek kontrolą. A przede wszystkim bez wiedzy organów kontroli skarbowej!
– Być może istotnie kilka razy zadbaliśmy o to, by pewne dzieła sztuki ocalić od zapomnienia i zniszczenia w różnych skrytkach. Ale niczego nie kradniemy! A że nie wszystko da się pozyskać legalnie... I zasadniczo brzydzimy się mokrą robotą!
Spojrzał na mnie ciężko i westchnął.
– Ta dziura do pożydowskiej piwnicy, którą w zeszłym roku wyryto w trawniku, róg ulic Esperanto i Glinianej, to, jak zakładam, też wasze dzieło? Cztery metry nielegalnego szybu, wydrążone pod samym nosem policji! Lewa kopalnia założona nieomal na oczach Straży Miejskiej, w samym środku naszego miasta, górnicy pieprzeni.
– Przecież zasypaliśmy – wygadałem się głupio. – Zresztą nic tam nie było...
– Wiem, że depozyt uległ zniszczeniu, bośmy musieli odkopać to jeszcze raz i sprawdzić, co to za dziura. Ale jakby nie uległ, tobyście się poczęstowali dwiema setkami nie byle jakich obrazów.
– Lepiej, żeby leżały w ziemi i zgniły czy żeby ucieszyły czyjeś oko? – Wzruszyłem ramionami.
– Tak na przyszłość, jak już wycinasz taki numer, to może będziesz tak łaskaw buszować w innej dzielnicy? Albo w innym mieście. Jedź odkopać złoty pociąg. Znajdź Bursztynową Komnatę! Bo głupio mi będzie aresztować dawnego kumpla! Już i tak mam przez ciebie wrzody na sumieniu! Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy dla gliniarza wiedzieć, czyja to robota, i w milczeniu patrzeć, jak kumple z sąsiedniego biurka zamykają sprawę z powodu niewykrycia sprawców...
Chyba rzeczywiście się wkurzył. Rozumiałem go nawet, każdy policjant lubi mieć na swoim terenie porządek.
– To może inaczej – zacząłem. – Przyjmijmy, że jest nierozwiązana sprawa zaginięcia, a być może porwania chłopca. Sprawa z roku osiemdziesiątego czwartego. Gdybym ją rozwiązał i podał ci na tacy... Będziesz miał, jak to mówicie w swoim policyjnym języku, „wynik”. Może przyda się do awansu?
Łypnął na mnie, nadal groźnie, ale chyba go zaintrygowałem.
– Osiemdziesiąty czwarty? To było grubo przed Trynkiewiczem i Kwaśniakiem – mruknął. – Czekaj, ulica Krowia, niedaleko Targowej na Pradze? Historia z zaginionym chłopakiem poruszającym się na wózku inwalidzkim?
– Słyszałeś o tym? – zdumiałem się.
– Na szkoleniu wspominali. Jedna z takich spraw, na których sobie niejeden stary fachura zęby połamał... Parę lat temu przyglądali się temu ludzie z Krakowa, to tak zwane Archiwum X. Oni też niczego nowego nie ustalili. Odpuść sobie.
– W moim słowniku nie ma słowa „odpuścić”.
– Ani szeregu innych, jak na przykład „legalne poszukiwania”, „własność Skarbu Państwa”, „płacenie podatków”, „zarejestrowana działalność”... Czemu to cię zainteresowało?
– Nie wiem. Mam jakieś dziwne przeczucie... Instynkt, można powiedzieć: szósty zmysł.
– Zobaczę, co da się zrobić – obiecał. – Ale rzecz raczej nie do ugryzienia... Robert? – zagadnął po chwili milczenia.
– Taaa?
– Że tak zmienię temat... Znasz moją siostrę...
– No, kojarzę, taka blondyneczka z zadartym noskiem. – Zmarszczyłem brwi. – Egzamin gimnazjalny będzie pisać i potrzebuje korepetycji z historii? Nie ma problemu, przyślij ją. A może potrzebuje lekcji gry na skrzypcach u mojego sąsiada? Z tego, co pamiętam, chyba do szkoły muzycznej chodzi... Też da się załatwić.
– Jest na drugim roku studiów.
– Ależ ten czas leci. – Pokręciłem głową.
– Ładna i sympatyczna dziewczyna. Jesteś wprawdzie kompletnym świrem, a do tego pewnie w końcu będzie cię trzeba wsadzić, i to na kilka lat, ale dobry z ciebie człowiek. Do kości dobry, jak mawiali u nas na wsi. Nie życzyłbym sobie nikogo innego na szwagra. Może chciałbyś wpaść na obiad, trochę byście się obwąchali i może coś by z tego wynikło...
– Przecież to dziecko...
– Robert, obudź się! Ona ma już dwadzieścia jeden lat. A ty jesteś sam.
– Yhym...
– To w niedzielę o czternastej u moich rodziców. Krawat niekoniecznie. Adres wyślę przez SMS.
– Ale ja...
– Przestań się głupio wykręcać. Moherowiec jesteś, więc w niedzielę nie pracujesz. Przyjdziesz, to ewentualnie zobaczę, co się da zrobić w sprawie dostępu do archiwum. Nie przyjdziesz, możesz zapomnieć – użył ostatecznego argumentu.
*
Musiało mu chyba zależeć na wyswataniu siostry, a może po prostu mnie lubił, bo dwa dni później dostałem zgodę.
Zasiadłem wygodnie w czytelni. Z przyzwyczajenia, choć nie było to konieczne w tym akurat archiwum, założyłem rękawiczki. Rozsznurowałem pierwszą z kilkunastu teczek. Kryptonim sprawy „Podróżnik”. Miałem już wcześniej do czynienia z dokumentami milicji i ubecji, wiedziałem, jak to przeglądać, co można pominąć, a na co zwrócić uwagę. Notatki służbowe, raporty... Zabrałem się do czytania. W zasadzie nie dowiedziałem się niczego nowego – zebrane przez milicję informacje pokrywały się z tym, co opowiedział stary cieć. Był chłopak i znikł. A że miał ustosunkowanego ojca, to i milicja dostała polecenie szczegółowo zająć się sprawą. Przeglądałem dokumentację. Notatki z rozmów z mieszkańcami budynku. Zeznania jakichś praskich obszczymurków. Zapisy rozmów z konfidentami. Generalnie nikt niczego nie wiedział, nikt niczego nie zauważył. Kilku tubylców kojarzyło chłopaka, widywali go, jak jeździł na wózku przy ulicy Okrzei i Wójcika, ale nie feralnego dnia...
Читать дальше