– No to dasz swojej dziewczynie? – dociekał.
Wzruszyłem ramionami.
– Mam karafkę, którą mój ojciec wykopał w powojennych gruzach – powiedziałem. – Dobrałem korek i czasem jej
używam. Na pohybel tym, którzy próbowali wymazać ten fragment rzeczywistości. Nalewam sobie z niej i to jest moje prywatne zwycięstwo nad głupimi naziolami. A le grzebień... To przedmiot osobisty. Siedziała tu jakaś żydowska dziewczyna i rozczesywała nim długie kruczoczarne włosy. Nie dam go Marcie...
– Uhum... Niekonsekwencja – mruknął. – Rozczesanie blond włosów pani akustyk już nie byłoby zwycięstwem nad nazizmem?
– Nie wiem. A le czuję, że to by było coś niewłaściwego... Błąd... Profanacja wspomnień po tamtych ludziach.
Zresztą i ona pewnie by nie chciała. Co robimy jutro? – wolałem zmienić temat.
– To samo, co dziś... Nie masz czasem tej karafki ze sobą?
– Nie mam...
– To nie będziemy przelewali. – Otworzył małą lodówkę i wydobył z niej butelkę mołdawskiego wina.
– Słodkie czerwone pod pizzę z tuńczykiem? – Skrzywiłem się.
– I to ze szklanek, bo nie mam kieliszków – uciął.
Ze zmierzwioną brodą i krzaczastymi brwiami wyglądał jak barbarzyńca zbliżający się do emerytury.
*
Drugi dzień był podobny do pierwszego. Tylko upał jeszcze bardziej dawał się we znaki. Plant, doczyszczenie, zdjęcia, rysunek. I kolejna warstwa... Byliśmy już prawdopodobnie na poziomach połowy XIX wieku. Świadczyło o tym kilka monet, w tym wytarta dziesięciogroszówka z tysiąc osiemset czterdziestego, wykonana ze srebrzonej miedzi – jedna z ostatnich monet wybitych w mennicy warszawskiej. W kuwetach na zabytki piętrzyły się stosy skorup, trafiły nam się także guziki pościelowe cięte z kości oraz bańki lekarskie, bardzo podobne do używanych przez moją babkę, ale zrobione nie ze szkła, lecz z dobrze wypalonej gliny.
Po przerwie śniadaniowej okazało się, że jesteśmy ciut opóźnieni w stosunku do prac w równoległym wykopie, więc doktor Olszakowski przydzielił mi do pomocy Sławka.
Upał wzmagał się. Ryłem w glebie, klnąc w duchu. Co jakiś czas zwilżałem gardło wodą mineralną ze stojącej w cieniu butli. Wchłonąłem półtora litra i nawet nie zachciało mi się sikać – cała wilgoć ulatywała w postaci potu...
Dziewczyny pojękiwały, skrobiąc wysychającą ziemię. Chłopak też żłopał wodę jak smok, ale chyba w ogóle się nie męczył.
– Chciałbym żyć w dawnych czasach – trajkotał z ożywieniem.
– Co masz na myśli? – zainteresowałem się.
– No na przykład w czasach potopu szwedzkiego. Walczyć z wrogiem. Przeżywać przygody.
– Daj spokój. – Westchnąłem. – Za dużo filmów się naoglądałeś. Wojna jest fajna, jak się o niej czyta. A czasy potopu... Po pierwsze nie było lodówek, zdechłbyś choćby od mięsa, które oni uważali za jeszcze świeże. Do tego epidemie, wszy, pluskwy...
– A le za to Polska była największym i najbogatszym krajem Europy... Chciałbym to zobaczyć...
– Podziwiam twoją motywację patriotyczną, ale spójrz, proszę, realnie. Brud, smród, wychodki, w których podcierasz się pakułami...
– Oj tam. – Wzruszył ramionami.
W poprzek wykopu pojawiły się dwa ceglane murki, oddalone o około półtora metra, wzniesione oszczędnie, na jedną cegłę. Wgryźliśmy się między nie i trafiliśmy na betonową wylewkę.
– Co to było? – zapytał. – Utwardzona ścieżka między szopami?
– A lbo stoimy we wnętrzu na przykład kurnika z wybetonowaną podłogą. – Wzruszyłem ramionami. – Skocz po kilof, a ja to w międzyczasie zadokumentuję.
Wziąłem jedną ze studentek, chyba miała na imię Irena, i zrobiliśmy niwelację. Wylewka nie była gruba. Rozbiłem ją kilkunastoma uderzeniami. Tuż pod nią moja gracka zazgrzytała o coś. Ująłem szpachelkę i ostrożnie grzebnąłem w glebie.
– Oho! – mruknąłem. – Mamy tu chyba coś ciekawego...
Chłopak ukucnął obok mnie. Powolutku odsłoniliśmy prostokąt zardzewiałej blachy. Obkopaliśmy wokoło.
– Co to, u diabła, jest? – zastanawiał się Sławek.
– Szczerze powiedziawszy, wygląda na żeliwny rezerwuar od kibla – mruknąłem. – A le... Czemu akurat tutaj? I to jeszcze... zalutowany!
Faktycznie, między górną pokrywą a resztą korpusu biegł pasek sparszywiałego po wierzchu cynku albo ołowiu.
– Skarb! – szepnął podekscytowany chłopak.
– Niewykluczone, goń po kierownika.
A le doktor Olszakowski, wiedziony widać szóstym zmysłem, już schodził do naszego wykopu.
– Ciekawe – mruknął, strzelając zdjęcia dokumentacyjne. – Wyciągamy.
Poruszyłem znaleziskiem. Rezerwuar był ciężki, co najmniej kilkanaście kilogramów... Co mogło być w środku?
Ostrożnie przenieśliśmy go do magazynu.
Olszakowski dłuższą chwilę zastanawiał się nad metodami otwarcia. Wreszcie ujął dłuto i młotek. Stukał w lut.
Metal puszczał bardzo szybko. Wreszcie przy którymś mocniejszym uderzeniu udało się odbić pokrywę.
Wewnątrz stała woda. Miała rdzawy kolor... Wylaliśmy ją ostrożnie. Na dnie była jedynie warstewka błota.
Rozgarnąłem je pro forma. Nic...
– No i nie ma skarbów. – Sławek wyglądał na zdrowo rozczarowanego. – A przecież żyli tu Żydzi...
– A co, wydaje ci się, że każdy Żyd był bogaty? – wyszczerzył zęby doktor. – Tu biedota mieszkała. Krawcy, szewcy, wyrobnicy. Poczytaj sobie w starej gazecie ogłoszenia o licytacjach komorniczych i porównaj, ile tam nazwisk żydowskich, a ile aryjskich.
– W tym mogły być papiery – zauważyłem. – Niekoniecznie zaraz akcje fabryk, obligacje czy akty własności. To mogły być jakieś dokumenty prywatne albo na przykład księgi rachunkowe czy ewidencja z synagogi. Ukryto je, ale lut z czasem puścił, a w wodzie wszystko szybko zgniło...
– To możliwe – mruknął nasz kierownik.
Też musiał być rozczarowany.
– Co z tym zrobimy? – Chłopak trącił żeliwną skrzynkę nogą.
– Napełnimy różnymi współczesnymi śmieciami i wrzucimy na dno zasypywanego wykopu z pozdrowieniami dla naszych kumpli po fachu z roku dwa tysiące pięćset osiemdziesiątego szóstego – wzruszył ramionami Olszakowski. –
Chyba że pan antykwariusz zechce to sobie zabrać do domu, odczyścić i powiesić w łazience... – Spojrzał na mnie kpiąco.
– Szczerze powiedziawszy, przyszło mi to nawet do głowy – odparłem. – A le korozja wlazła zbyt głęboko w strukturę. Tego już się nie doczyści.
Wróciliśmy do roboty. Opodal murków znaleźliśmy przegniłe resztki przewróconego płotu i skorodowaną kłódkę kowalskiej roboty. Wyglądała na wyrób dziewiętnastowieczny.
– Jakoś... – zaczął Sławek i urwał.
– Inaczej wyobrażałeś sobie robotę archeologa. – Uśmiechnąłem się domyślnie.
– Tak – odpowiedział szczerze. – Myślałem: piwnice, ciekawe znaleziska, garnki złotych monet...
– No cóż. – Odłożyłem do kuwety nieźle zachowaną szyjkę osiemnastowiecznej butelki. – Większość tego, co kryje ziemia, jest dla laika kompletnie nieciekawa... A le jeśli cię to nudzi...
– Jeszcze kilka dni z wami pokopię. – Uśmiechnął się. – Ten rezerwuar do kibla to było coś, poczułem adrenalinę...
*
Szara pylista gleba naćkana odłamkami garnków. Umyłem kilkanaście kuwet z fragmentami, rozłożyłem na stole roboczym gazety. Skorupki schły na słońcu, a ja po kolei mierzyłem ich średnice i wpisywałem w tabelę na laptopie.
A kurat wypadła przerwa śniadaniowa. Sławek podszedł i długo stał, milcząc.
Читать дальше