W Heinzu coś pękło. Cała frustracja, wszystkie koszmarne przeżycia tego ranka wykipiały niczym gejzer czystej nienawiści.
– Jak śmiesz, brudny Żydzie, żądać czynszu od największego Niemca w historii! – Esesman wściekły i zrozpaczony wyrwał z kabury lugera.
– Gdzie mi tu, gnoju, z tą pukawką! – syknął administrator, płynnym ruchem wyciągając spod kontuaru pistolet maszynowy Thompson. – Won, łajzo, bo jak lunę kolbą przez ryj, to kapcie w locie pogubisz...
Heinz nie czekał na serię w bebechy, uciekał, aż się kurzyło. Piętrowe wiązanki wyzwisk w jidysz goniły go jeszcze długą chwilę.
– To niezgodne z przepisami, żeby Żyd mógł posiadać broń – mamrotał przez łzy Niemiec.
Zatrzymał się dopiero na Unter den Linden... to znaczy Samsonow Strasse. Zrezygnowany powlókł się przed siebie.
Usiadł na ławeczce koło swastyki. Milcząc, patrzył w zaśniedziały metal, czerpiąc otuchę i nadzieję promieniujące z symbolu zwycięstwa rasy aryjskiej.
*
Dolfio, uginając się pod ciężarem sztalug i płócien, doczłapał na kwaterę. A dministrator oczywiście czatował w swym kantorku jak pająk w sieci.
– O, Schickelgruber. – Na jego twarzy zagościł krzywy uśmieszek. – I jak tam idzie handelek bohomazami?
– Jako tako – zełgał malarz.
– No co też pan nie powiesz? – głos wręcz ociekał nieszczerością. – Jako tako oznacza, że masz pan z tego na piwo, czy może coś jeszcze?
– Tu jest czynsz. – Dolfio położył na blacie banknoty. – Zaległy za zeszły tydzień wraz z procentami, bieżący i akonto za następny. Za mnie i za Hermanna.
– No, no, aż nie mogę uwierzyć. – Okulary błysnęły niemal przyjaźnie. – Znaczy sprzedaliście coś ze swoich dzieł?
Tu macie resztę. – Pchnął w stronę lokatora wytartą miedzianą dwumarkówkę. – Oby tak dalej. A , byłbym zapomniał, list do was przyszedł. – Wskazał przegródki na korespondencję.
Schickelgruber wydobył grubą kopertę ozdobioną dwugłowym czarnym orłem i pompatycznym nadrukiem wydziału sztuki Uniwersytetu Słowiańskiego w Berlinie. Idąc po schodach, rozpruł kopertę i wydobył ze środka zaproszenie.
– Jak to dzisiaj!? – jęknął, zbiegł na dół i spojrzał na zegar wiszący nad kontuarem recepcji.
Odetchnął z ulgą.
– Jeszcze dwie godziny – uspokoił się. – Zdążę się umyć, ogolę i kłusem do wypożyczalni... – Spojrzał na monetę.
– Fraku mi za to nie dadzą, ale na jakiś niezbyt złachany polski garnitur mnie stać!
*
Heinz ocknął się na ławce. Zapadał ciepły, wiosenny wieczór. Latarnie już się paliły. A lejki kampusu wypełniał tłum młodych ludzi. Gdzieś daleko brzdąkała gitara. W powietrzu niósł się gwar rozmów po polsku, rosyjsku, serbołużycku, w jidysz, czasem słychać było nawet niemiecki.
– Uwaga, uwaga – wychrypiał głośnik zawieszony na latarni. – Dziekanat Wydziału Stosunków Międzynarodowych zaprasza dziś wieczór na odczyt A dolfa Schickelgrubera, znanego pod pseudonimem Hitler. Zdobywca wyróżnienia w konkursie imienia Ilii Riepina opowie nam o swoich fascynacjach artystycznych. Spotykamy się w auli już za kwadrans...
– Wodzu – wyszeptał Heinz. – Choć w tym szalonym świecie zepchnięto cię do rynsztoka, ja zawsze będę stać przy tobie i własną piersią osłonię przed pogardą i nienawiścią untermenschów... Zaraz, zaraz – zreflektował się. – Co ja chrzanię? Nagrodę mu przecież dali, więc może nie jest tak źle?
Ruszył w kierunku tablicy z planem uczelni. Głośnik radiowęzła jeszcze parę razy w różnych językach przypominał
o spotkaniu. Heinz stracił jednak dłuższą chwilę na znalezienie auli, gdyż opisy na planie wykonano cyrylicą...
Gdy wpadł do zatłoczonego wnętrza, wykład już trwał. Z podium dobiegał znajomy głos. Głos ukochanego wodza!
– Nareszcie! – Wzruszenie dosłownie dławiło mu gardło.
Na podium stał ON. Wyglądał trochę starzej, ale zawadiacka grzywka i wąsik były identyczne nawet w tym szalonym świecie. Tylko ten francuski beret...
– Sztuka, którą zaprezentowali nam rosyjscy twórcy z grupy pieriedwiżników, jednoznacznie wykazuje absolutną wyższość kultury słowiańskiej nad degenerującą się od stuleci, schyłkową kulturą germańską... – grzmiał wzmocniony przez głośniki baryton. – Neorealizm germański, który mam zaszczyt uprawiać, ma swoje praźródło właśnie tam, w galeriach i pracowniach Moskwy, Piotrogrodu, Nowogrodu, Irkucka, A rchangielska, Kazania, ale także Lwowa, Wilna, Warszawy, Krakowa i Poznania!
Studenci wydziału milczeli zafascynowani. Głos mówcy zdawał się docierać w głąb ich duszy. Nawet najwięksi sceptycy musieli przyznać, że przemawiający ma po prostu rację... A ten, łyknąwszy soku marchewkowego, zabierał
się właśnie do kontynuowania przemowy.
– Nasi bracia z Gdańska, na co dzień obcujący ze sztuką ludów słowiańskich, wyznaczają ciekawy kierunek poszukiwań artystycznych. Ja jednak nie chcę iść ich śladami. Serce moje leży na bruku przed Galerią Tretiakowską w Moskwie! Czuję oto, że zaczerpnąłem z najczystszych krynic. Wydaje mi się, iż jedynie całkowita rusyfikacja i polonizacja podstawowego stylu naszego malarstwa pozwolą...
Głuchy huk przerwał orację. To Heinz strzelił sobie z lugera w skroń.
Traktat o higienie
Powiat chełmski jesień 1898r.
Dobry bity trakt lubelski dawno już pozostał gdzieś z tyłu. Jechali teraz drogą pełną straszliwych wertepów. Co jakiś czas koła grzęzły w glinie i dopiero mocne szarpnięcie pozwalało je uwolnić.
Od co najmniej godziny uszy doktora raziły na przemian: parskanie koni, świst bata i piętrowe wiązanki rzucane przez wozaków. Gdy utykało lewe koło, klątwy były w schachłaczonym ukraińskim, gdy prawe – w jidysz. Za oknem powozu powoli przesuwała się okolica, pola rozmoczone deszczem, trakt tonący w błocie...
– Beznadziejne to wszystko – westchnął doktor Paweł Skórzewski. – Jednak z drugiej strony, bez takich syzyfowych wysiłków ten kraj nigdy nie ruszy z miejsca...
Wiedział, że to, co robi, jest potrzebne. Ba, nawet niezbędne. Zarządcy ordynacji Zamoyskich kategorycznie domagali się od carskich władz sanitarnych przysyłania lekarzy i felczerów. Władze zaś, suto zasilane z funduszu łapówkowego, kierowały w teren każdego, kogo akurat miały pod ręką...
„Kto by pomyślał. Plaga wszawicy u progu dwudziestego wieku! Dobrze, że nie wybuchła dotąd epidemia tyfusu. A wszystko to z brudu. Tu trzeba lat pracy” – rozmyślał Paweł. „Mogę nakazać golenie głów u zawszawionych dzieciaków. Zbadać chorych. Przepisać leki, ale dopóki ci ludzie nie nabiorą podstawowych nawyków higienicznych, cała moja robota będzie daremna...”
Dwaj pachołkowie przydzieleni doktorowi do pomocy przez ordynata Zamoyskiego spali jak susły, pochrapując.
Doktorowi też strasznie chciało się spać. Przez szczeliny świstał wiatr. Pachniało zaoraną już ziemią, deszczem, gnijącymi liśćmi, słowem – jesienią...
Przebyli wzgórza i w dolinie przed nimi pojawiły się domy. Widok wsi wywarł na Skórzewskim jak najgorsze wrażenie. Dachy chałup osiadały, strzechy poszarzały i miejscami przerosły mchem. Gliniana polepa odpadała od ścian, odsłaniając trzcinowe maty lub gołe belki. Obok rozciągały się ogródki pełne uschniętych badyli, otoczone krzywymi płotkami plecionymi z chrustu. Z chlewików i obórek powiewy wiatru coraz to przynosiły zjadliwą woń fermentującego obornika. Drogą przeszła bosa dziewczynka pędząca stadko ubłoconych gęsi, a po chwili pojawiło się dwóch wyrostków wlokących na postronkach chude kozy.
Читать дальше