– Butelki zazwyczaj występują stadnie – powtórzył menelskie przysłowie.
Pochylił się bardziej i faktycznie dostrzegł drugą. Ta nie miała denka, ale trzecia, zakopana tuż obok w kartoflanych obierkach była znowu cała.
– Browar Haberbusch i Schiele, Warszawa – zidentyfikował i uśmiechnął się z zadowoleniem.
Za te płacono w skupie dwa razy lepiej. Zanurzył się jeszcze głębiej, prawie stracił równowagę, ale złapał szyjki jednocześnie trzech kolejnych flaszek.
– No i proszę – mruknął. – Wiedziałem, że warto tu pogrzebać. Niby żydowski dom, a takie niekoszerne trunki pijają... Tylko cholery zgrywają takich ortodoksów.
Zapakował łupy na wózek.
– Piąty dzień – wymamrotał, ocierając pot z czoła. – Piąty dzień bez morfiny. Twardy jestem... A le nie będę już ćpał. Jeszcze cztery dni do terminu. Zbiorę pieniądze na czynsz.
Wyciągnął z kieszeni portfel i trzęsącymi się palcami przeliczył monety. Brakowało już tylko dwu rubli. Gdyby udało się wygrzebać i zataskać do skupu dwieście butelek po piwie... Od rana zebrał piętnaście, w tym pięć polskich.
– To razem jak dwadzieścia. Uda się – postanowił twardo.
Kolejny śmietnik wyglądał jeszcze bardziej zachęcająco, ale Hermann się zawahał. Cieć tego domu bardzo nie lubił
kloszardów. A tletycznie zbudowany Żyd, podobno były bokser, miał pięści jak bochny... Goering już dwa razy dostał
od niego solidny łomot.
– Nasze ulice, ale ich kamienice – westchnął gorzko. – Trzeba zrobić szybki skok i chodu – podjął męską decyzję.
Uchylił klapę kontenera i ujrzał prawdziwy skarb. Na stosie odpadków leżało co najmniej siedem butelek po koszernej śliwowicy. Sięgnął już po nie, gdy nieoczekiwanie poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Zamarł w bezruchu.
Cieć!? Podniósł przerażony wzrok i odetchnął z ulgą.
– Pan doktor Mengele? – zdziwił się.
Lekarz, ubrany jak zwykle w nienagannie skrojony garnitur, uśmiechnął się przyjaźnie.
– Jak leci, przyjacielu? – Wąskie wargi odsłoniły szparę między zębami, gdy taksował zawartość wózka. – Jakoś strasznie dawno cię nie widziałem. Zaniepokoiłem się o najwierniejszego klienta, myślałem, że może stało się coś złego. A tu widzę, że tylko pieniędzy zabrakło...
– Skończyłem z narkotykami. – Były lotnik uniósł dumnie głowę. – Życie jest zbyt piękne, by marnować je na kilka chwil chemicznego oszołomienia...
– A co tu niby pięknego? – Mengele rozejrzał się wokół. – Popatrz tylko na ten chlew.
Goering powiódł wzrokiem. Zaułek istotnie był szary i brzydki. Wiatr przetaczał po bruku zgniecione papierowe torby. Kubły i kontenery na śmieci były zardzewiałe i poobijane. Niebo zaciągnęły chmury.
– Szanuję twoje wybory, ale ta trzeźwość... To przecież bez sensu. Przegraliśmy wojnę, okupują nas. Mamy kryzys, jakiego Niemcy nie widzieli od czasów wojen napoleońskich.
– To prawda...
– Zatem jakbyś za parę groszy zapragnął nadać życiu trochę kolorów, wiesz, gdzie mnie szukać, przyjacielu –
uśmiechnął się lekarz i ruszył przed siebie.
„Niedoczekanie twoje” – pomyślał Hermann.
Zgarnął flaszki po koszernej i podniósł pokrywę kolejnego kontenera. A ż gwizdnął z radości. Na samiutkim wierzchu zobaczył następne cztery butelki po wódce, a z piramidy odpadków wystawały kolejne obiecujące kształty.
– A doktorek chrzanił, że świat nie jest piękny! – mruknął i wskoczył do wnętrza, by rozkopać pryzmę.
Jakiś samochód zahamował opodal z piskiem opon. Trzasnęły drzwiczki. Były lotnik wyjrzał ostrożnie z kontenera.
Mengele nie zdążył odejść daleko. Z wnętrza auta wyskoczyło dwóch młodych Żydów. Diler na ich widok rozejrzał się w panice na boki. A le nie było jak uciekać.
– Chwila, moment, panie doktorze! – warknął w jidysz ten wyższy. – Pan Urke prosił przypomnieć, że w zeszłym tygodniu nie uiścił pan opłaty targowej za handel morfiną w tej dzielnicy.
– Powiedzcie temu pejsatemu przybłędzie, że nie będę nikomu płacił w moim mieście! Niech sobie robi interesy w Warszawie, tu jest Berlin. – Mengele nadrabiał miną, ale przyczajony w śmietniku Hermann wyraźnie słyszał w jego głosie strach.
– Jak pan sobie życzysz, ale to, niestety, oznacza wygaśnięcie koncesji w trybie natychmiastowym. – W dłoni niższego gangstera błysnął sprężynowiec. – Pozdrowienia od Urke Nachalnika.
Doktor dźgnięty precyzyjnie między żebra westchnął tylko ciężko i osunął się na ziemię. Obaj bandyci wskoczyli do auta i opel ruszył z piskiem opon.
„Druga taka okazja może się nie trafić” – pomyślał Goering. „Jakby co, powiem, że tylko niosłem pomoc...”
Wygramolił się z kontenera. Podbiegł do ciała i pospiesznie wsunął dłoń pod marynarkę lekarza. Tak! Palce namacały pierońsko gruby, wypchany, skórzany portfel.
– Przepraszam, ale panu, doktorze, to już nie potrzebne, a mnie się przyda – mruknął. – No i wie pan, sentymentalnym człowiekiem jestem... Po przyjacielu warto mieć coś na pamiątkę – usprawiedliwiał się, ściągając nieboszczykowi zegarek z przegubu. – Będę pana ciepło wspominał – obiecał.
Ukrył spiesznie łupy. Następnie złapał za dyszel swojego wózka i czym prędzej czmychnął. Minął dwie przecznice i wtoczył pojazd do kolejnego śmietnika. Dopiero tu, częściowo ukryty za dużym kubłem, postanowił obejrzeć zdobycz.
W lewej części portfela znalazł trzydzieści rubli. Prawa... Długą chwilę patrzył na etui kryjące we wnętrzu dwadzieścia ampułek z morfiną.
– Tylko jedna... – obiecał sobie. – Terapeutycznie. Muszę... – Przez jakiś czas szukał usprawiedliwienia słabości.
A ch tak, Mengele nie żyje!
– Muszę stłumić ból po śmierci przyjaciela – wymamrotał wreszcie, odłamując z wprawą szklaną szyjkę.
*
Heinz doczłapał wreszcie do szerszej arterii, wyszedł nią wprost na Unter den Linden.
– No, nareszcie. – Westchnął z ulgą.
W następnej chwili mina mocno mu zrzedła. Zza rogu wypadł w pełnym galopie kozacki patrol. Esesman zdążył
odskoczyć w ostatniej chwili. Podkute kopyta załomotały na bruku, śniade gęby mignęły mu przed oczyma i w ciągu kilku sekund po jeźdźcach została tylko ostra woń końskiego potu.
– Samsonow Strasse – odczytał tabliczkę na pobliskim budynku.
Usiadł ciężko na ławce.
– To najwyraźniej nie jest bratnie państwo nazistowskie. – Zagryzł wargi. – A paratura jest eksperymentalna, musieli mnie omyłkowo przerzucić do innego świata, niż chcieli. Tu najwyraźniej przegraliśmy bitwę pod Tannenbergiem. Czy to oznacza, że Rzesza jest okupowana przez ruskich? Stąd te cerkwie, kozacy na ulicach...
Spojrzał na zachód. Z daleka widział potężne kolumny Bramy Brandenburskiej. Tyle tylko, że wystawały zza niej majestatyczne, złocone kolumny prawosławnego soboru.
– Co oni, do cholery, postawili w naszym parku? – mamrotał, zbliżając się.
Minął pomnik. W pierwszej chwili wydawało mu się, że monument się nie zmienił, ale zaraz spostrzegł, że zamiast
króla Fryderyka II na koniu siedzi car Mikołaj.
Wreszcie stanął przed bramą. Poniżej kwadrygi na frontonie budowli biegł napis cyrylicą.
– Uni-wer-sy-tet Sło-wiań-ski i-mie-nia księ-cia Jaksy z Ko-pa-nicy – przesylabizował. – Swastyka... – jęknął. –
Przecież była tu... Nie! Po drugiej stronie...
Przekroczył bramę i wreszcie odetchnął z ulgą. Pomnik widziany na fotografii nadal tu stał. Na granitowym postumencie oparto konstrukcję pospawaną z żelaznej blachy. Na cokole umieszczono jakąś tabliczkę. Heinz podszedł
Читать дальше