Sąsiednie łóżko było puste. Hermann wyruszył już w swoją codzienną trasę. Malarz odetchnął z ulgą. Współlokator przez kilka ostatnich dni nie zdołał użebrać środków na kolejną działkę morfiny. Na głodzie stawał się agresywny i nieobliczalny...
Naciągnął spodnie. W kieszeni brzęczały nieliczne drobniaki. Wysypał je na dłoń. Pół marki drobnymi i srebrna rosyjska ćwierćrublówka. Na obiad w garkuchni wystarczy. Założył pocerowane skarpetki. Wzuł sandały. Przez dłuższą chwilę walczył z pokusą, by odpuścić sobie ten dzień, poleżeć jeszcze w łóżku. Przemógł się tytanicznym wysiłkiem woli.
– Trzeba – powiedział twardo.
Zza szafy wyciągnął stare sztalugi o nóżkach pogryzionych przez szczury. Zabrał kasetkę z resztkami rozeschniętych
farb i pędzlami. Miał zagruntowane dwa podobrazia i jedną zaczętą pracę. Wziął też kilka gotowych akwarelek. Może ktoś się skusi? Obwiązał wszystko sznurkiem. Wymknął się na korytarz i najciszej jak potrafił ruszył do wyjścia. Nie udało się przemknąć. A dministrator, tkwiący w swojej kanciapie, oczywiście go usłyszał. Uniósł głowę znad lady.
Okulary w drucianej oprawce błysnęły złowrogo.
– Schickelgruber? – warknął, nawijając pejs na palec wskazujący. – Co z czynszem? Zalegacie za zeszły tydzień.
„Oby cię pokręciło, parszywy, spasiony wyzyskiwaczu” – pomyślał artysta.
– Ureguluję niebawem wszystko – bąknął.
– Niebawem to ja wypieprzę te twoje graty oknem i tak się skończy. I powiedz swojemu ciotowatemu kumplowi, że może i jest bohaterem wojennym, ale skoro tę wojnę przegraliśmy, to ma płacić jak każdy. Jak do piątku nie ureguluje zaległości, zrobimy się bardzo niemili!
„Też jestem bohaterem” – pomyślał ponuro malarz, szarpiąc się ze zdezelowanymi drzwiami. „Gdy ja zdychałem na dnie okopu zatruty chlorem, ten żydek dekował się na tyłach...”
Wreszcie pokonał opór zawiasów i wytoczył się ze swoim majdanem na ulicę.
*
Heinz zmaterializował się w jakiejś komórce. Po przeskoku między światami czuł przez chwilę mocne zawroty głowy, ale zaraz wszystko wróciło do normy.
– A le karuzela – mruknął.
Pchnął ostrożnie rozklekotane drzwi i wyjrzał przez szparę. Na podwórku pejsaty Żyd w ciemnym chałacie pucował
szczotką maskę wielkiego, czarnego samochodu.
– Fiuu... A le bryka. – Młody esesman wręcz nie mógł oderwać oczu od pojazdu. – Tylko czemu właściciel powierzył mycie tak cennego auta jakiemuś parszywemu untermenschowi? Poza tym wszyscy oni dawno już powinni zostać zlikwidowani... Jakim cudem ten się uchował?
Żyd odstawił wiaderko i szczotkę, po czym z zadowoloną miną rozsiadł się wygodnie za kierownicą. Przez chwilę bawił się kluczykami, a potem odpalił silnik.
Na ten widok Heinza ogarnęła zimna wściekłość. Kopnął drzwi szopy i wyskoczył z ukrycia jak z procy. Jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki, chwycił profanatora za kark i wyciągnął go z wnętrza limuzyny.
– Ty parszywy niewolniku! – ryknął. – Za dużo sobie pozwalasz! Gdzie twoja opaska!? Zaraz wezwę gestapo, oni cię nauczą...
W tym momencie umilkł, bo Żyd dał mu w zęby.
– Jak śmiałeś podnieść rękę na oficera SS! – wykrztusił przybysz i zaraz ponownie dostał w gębę, tym razem znacznie mocniej.
Zobaczył wszystkie gwiazdy. Zatoczył się, potknął i klapnął w błoto. Trzasnęły drzwi i z wnętrza kamienicy wyszli kolejni dwaj Żydzi, młodsi i lepiej zbudowani.
– Panie Grossman, co się stało? – zapytał wyższy.
– A j waj, ażeby to ja wiedział? Jakiś cudak się do mnie czepił, za kołnierz szarpał, coś bełkotał...
Wszyscy trzej stanęli nad powalonym Heinzem.
– No, popatrz pan tylko na jego uniform. – Niższy kontemplował mundur Niemca. – Co też to takiego? Czy to portier z knajpy zakładu pogrzebowego?
– A j wej mir! A może to jest jakiś kominiarz? Oni się tak na czarno ubierają.
– No, gdzieżby tam kominiarz, co ty gadasz, Mosze, toż oni cylindry noszą, a ten ma furażerkę z jakimś ptaszydłem. – Żyd wdeptał czapkę Heinza w kałużę.
Ten, widząc godło Rzeszy tonące w błocie, chciał rzucić się na ratunek, lecz gdy tylko spróbował się poderwać, właściciel auta boleśnie kopnął go w żebra.
– To i na portiera nie wygląda. Wariat pewnie, co chce wojaka udawać – zawyrokował.
– Panie Grossman, to może policję wezwiemy?
– Mój drogi Icek, a na co zaraz policję fatygować? Toż widać, że to jakiś nienormalny. Nakopcie mu we dupę i niech się wynosi z mojego podwórza.
Heinz próbował sięgnąć po lugera, ale celny kopniak w łokieć pozbawił go czucia w ręce.
– No, to do roboty – mruknął Icek.
Dwaj młodzi zabrali się do rzeczy szybko i z wprawą. Skakali po Niemcu podkutymi buciorami. Pracowali równo, mocno i z zapałem. Esesman najpierw próbował się bronić, a potem już tylko osłaniał twarz. Sam nie wiedział, jak znalazł się na ulicy. Tu wreszcie dali mu spokój.
– Miałeś szczęście, frajerze, że pan Dawid był w dobrym humorze – warknął Mosze. – A le pokaż się tu raz jeszcze, to połamiemy ręce i nogi! To porządna kamienica!
– I nie zapomnij, twoja czapka. – Icek naciągnął Heinzowi ubłoconą furażerkę na oczy i kopnął go raz jeszcze na pożegnanie.
Esesman nie odpowiedział, kuśtykając, ukrył się za rogiem. Na skwerku ujrzał niewielką fontannę. Dowlókł się do niej. Przemył twarz zimną wodą. Obmacał żebra.
– Coś jest nie tak – wymamrotał. – A le... po kolei. Najwyraźniej państwo jest tu tak silne, że poskromiło i twórczo wykorzystało Semitów bez konieczności ich likwidacji. Nie, to bzdura, przecież Żydzi zawsze spiskują i tutejsze władze nazistowskie z pewnością dawno przejrzały ich brudną grę. Może zatem udają tylko, pozwalają, by żydki żyli w poczuciu bezpieczeństwa, a tymczasem kręci się już na nich powróz. No nic, dotrę do tutejszego Führera, złożę raport i ci trzej pojadą do A uschwitz, zanim zdążą pierdnąć... Swoją drogą, zachowałem się idiotycznie. Wypełniam tak ważną misję na zlecenie samego A dolfa, a mogłem głupio zginąć z rąk takich trzech... – tu miotnął kilka wulgarnych określeń i od razu poczuł się lepiej.
Otrzepał mundur i ostrożnie sczyścił wodą co większe plamy. Przepłukał zbezczeszczone nakrycie głowy. Przejrzał
się w lustrze pobliskiej sadzawki.
– Najważniejsze ustalić, gdzie jestem – wymamrotał skołowany. – Bo dowództwo znajduje się pewnie w śródmieściu...
Wydobył z kieszeni plan Berlina i rozejrzał się wokoło. Kamieniczki, mała cerkiewka, za nią dziwny nowoczesny budynek wysoki na co najmniej dziesięć pięter o elewacji wykonanej ze szklanych tafli. Niemiec nie rozpoznawał
kompletnie nic.
– Grigorij Rasputin Strasse – odczytał tabliczkę na najbliższym budynku.
To nazwisko coś mu mówiło, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach je poznał.
– Dobra, muszę odszukać centrum miasta. Tam zorientuję się w sytuacji i zaplanuję dalsze działania. – Wziął się w garść.
*
Śmietnik w zaułku przy Brusiłow Strasse wyglądał bardzo zachęcająco. Hermann Goering podchodził do niego ostrożnie jak do nieprzyjacielskiego wartownika. Starając się nie narobić hałasu, podniósł pokrywę. Hakiem z pręta zbrojeniowego zaczął przewracać zawartość. Wśród obierek z kartofli błysnęła zielenią butelka. Wyłowił ją i rutynowym ruchem opuszki palca sprawdził, czy szyjka lub denko nie są wyszczerbione. Była cała. Odłożył ją do wózka, pomiędzy sześć innych.
Читать дальше