bliżej.
– Pamiątka wizyty Dalajlamy w ramach trzecich Dni Kultury Tybetańskiej. Berlin 1941 – odczytał.
*
Dolfio Schickelgruber rozstawił sztalugi. Oparł na nich niewykończoną akwarelę. Obok położył paletę z solidnie już zaschniętymi farbami i kilka pędzli. Cała dekoracja wyglądała, jakby dopiero co przerwał pracę. Obok oparł o mur kilka innych swoich „dzieł”.
Bogaci polscy i rosyjscy turyści snuli się po placu. Malarz oparł się o mur muzeum.
– Parszywe Żydy – burknął pod nosem. – Nie rozumieją prawdziwej sztuki. Gapcie się, ścierwa, jak geniusz w rynsztoku ginie...
Zsunął spłowiały francuski beret na oczy i oddał się wspomnieniom. Pięć lat temu wydawało mu się, że zdołał
złapać Boga za nogi. Wystawa, potem druga. Pierwszy wydany album, kilka pochlebnych artykułów w prasie branżowej. Jeszcze trochę i marszandzi zaczęliby jeść mu z ręki... I przez jedną głupią znajomość to wszystko pieprznęło! Dobrze chociaż, że nie udowodniono mu udziału w spaleniu tej synagogi...
– Goebbels, ty zasrany kurduplu! To miała być legalna organizacja, krytyczna wobec syjonizmu, a nie klub podpalaczy nieudaczników! – syknął. – Gdybym wiedział, w co mnie wpakujesz, to w ryj byś dostał, a nie kanister terpentyny!
Jakiś cień padł na rozłożone akwarelki. Dolfio podniósł głowę. Hermann. W swoim złachanym mundurze lotnika z wypłowiałymi baretkami na piersi i w znoszonych oficerkach wyglądał niemal szykownie. Sublokator musiał zdobyć jakoś morfinę, bowiem wzrok miał maślany, a na wargach błąkał się lekki uśmiech.
– Jak interesy? – zakpił.
– Nijak – odgryzł się malarz. – A le przynajmniej sprzedałem jeden obrazek. Jeszcze jeden i wyjdę na czysto wobec A pfelbauma. A swoją drogą, pytał, kiedy uregulujesz czynsz. Planuje cię wyrzucić z przytułku.
– Was zum Teufel! – Informacja pokonała nawet zaćmienie umysłu wywołane przez narkotyk.
Na twarzy byłego asa przestworzy odmalowała się troska. Zaraz jednak znikła pod szerokim uśmiechem.
– Dolfio, co ty się tak żydkiem przejmujesz? Chcesz, to go dziś wieczorem zajdziemy w kantorku i zarżniemy jak wieprzka. Mam jeszcze mój kordzik...
– Dawno go sprzedałeś! Poza tym czyś ty zgłupiał?! – syknął malarz. – Przestań ćpać, bo już ci w mózgu dziury wyżarło. Przecież A pfelbaum pracuje dla tych z Warszawy! Wiesz, co znaczy zadrzeć z prawdziwą żydowską mafią?
Wiesz, co robią z takimi jak my? W dodatku... Gadają, że Urke Nachalnik znów jest w mieście – ściszył głos. –
Przyjechał uporządkować interesy.
– Przyjechał to przyjechał. Każdy może przyjechać do Berlina. A co nas to niby obchodzi? Nasza chata z kraja –
dorzucił po polsku.
– Ocknij się, matole! Jaka chata z kraja!? Mamy długi u Żydów!!! Wiesz, co to znaczy? Pamiętasz tego A ustriaka, Ottona? Tego młodego. Też kupował morfinę u Mengelego.
– Stangla? No pewnie, że pamiętam. Gdzie się podziewa? Dawno go już nie widziałem...
– I nie zobaczysz. Do piachu poszedł.
– Złoty strzał zaliczył czy co?
– Pożyczał pieniądze od lichwiarzy. Dwa razy spóźnił się ze spłatą. Trzeci raz nie czekali. Wczoraj wyciągnięto go ze Sprewy.
– Skąd wiadomo, że to oni? – zirytował się Hermann.
– Bo miał nogi wbetonowane w wiadro!
– Ta moda przyszła z A meryki!
– Gadaj zdrów! Może i pochodzi z A meryki, ale do nas trafiła wraz z żydkami znad Wisły!
– Dobra, dobra – burknął Hermann. – Nie było tematu. Rozchmurz się, przecież dzień jest tak piękny...
– Co w nim pięknego?
Hermann zmarszczył brwi, usiłując zebrać myśli. Co pięknego? Dziewiętnaście ampułek! Choć nie, o tym lepiej kumplowi nie mówić... Co jeszcze?
– Mam pieniądze na czynsz! – przypomniał sobie.
– To masz pieniądze czy nie masz? Bo przed chwilą mówiłeś, że chcesz mordować administratora? – parsknął
Dolfio.
Miał dość urojeń naćpanego kumpla.
– Mam... O, zobacz... – Hermann podał mu banknot. – Starczy i za ciebie, i za mnie, i na następny tydzień...
– Ty! Skąd masz zegarek!?
Na widok złotej omegi zdobiącej przegub lotnika malarz wytrzeszczył oczy.
– Od doktora Mengele.
– Ten parszywy handlarz prochów zwariował od własnego towaru!? Złotego sikora ci dał!?
– Tak jakby. – Hermann opuścił brudny mankiet koszuli, by ukryć cacko. – To podarunek od dobrego losu. W
końcu urodziny miałem. A może będę miał?
Malarz nieufnie obejrzał dwudziestorublówkę pod światło. Potem równie wnikliwie zbadał dychę.
– Są, o dziwo, prawdziwe – bąknął. – Co ty, Hermann, obrobiłeś dziś bank?
– Portfel znalazłem!
– Leżał na ulicy razem z zegarkiem? – zakpił Dolfio. – Gadaj prawdę!
– A coś ty taki dociekliwy?
– Bo jak Żydzi z mafii przyjdą wypruć ci flaki, to i ja mogę przy okazji oberwać!
Lotnik, gubiąc co chwila wątek, pokrótce streścił poranne wypadki. A rtysta otarł czoło, które nagle pokryło się zimnym potem.
– Na pewno cię nie widzieli?
– No niby jak? Jakby mnie widzieli, to przecieżby zarżnęli jak doktora... – Naćpany uśmiechał się głupkowato, ale w tym, co mówił, był jednak pewien sens.
– On na pewno nie żyje?
– A co to ja, trupa nie widziałem? – obraził się Goering. – Co to ja, pierwszy raz sztywniaka obrobiłem? Uliczka była pusta, nie ma żadnego ryzyka.
– Może i nie ma, ale zadekuj się gdzieś na kilka dni, aż sprawa przyschnie. Ja to schowam i przekażę administratorowi. – A dolf troskliwie umieścił bezcenne papierki w kieszeni. – Ciebie gotówka wyjątkowo się nie trzyma!
– A jak ma się trzymać, jeśli mi wszystko zabierasz? – Były lotnik omal się nie rozpłakał.
– To dla twojego dobra!
– Popatrz na te swoje bohomazy – Hermann zmienił temat. – Ileż można w kółko malować sarenki w lesie, gołe baby rozwalone w pościeli i rabinów czytających księgi przy świecach? Namaluj coś optymistycznego. Szlachecki dworek albo białego orła zrywającego kajdany, jakiś bogaty Polak pewnie chętnie kupi. I o ruskich pomyśl, namaluj patrol kozacki na stepie albo portret cara. Przecież ci turyści znad Wołgi wręcz rzygają złotem.
– Chciałbym dziś stworzyć coś germańskiego – wyznał Dolfio. – Walkirię z mieczem albo ja wiem...
– I kto to kupi? Tylko drogie farby wypaprzesz. To znaczy chętnych może byś i znalazł, ale w dzisiejszych czasach Niemcy nie śmierdzą groszem. A bogaci przemysłowcy, którzy się uchowali, wynajmują sobie Kossaków.
Jego przyjaciel splunął. Trudno nie przyznać racji...
– A te twoje obrazki, te na kartonach? Wiesz, te blond dziewuchy grabiące siano i takie tam... To dobre było.
– Posłałem do Moskwy na konkurs „Śladami Riepina”.
– Ech, ty fantasto, uważaj, bo wygrasz... Czekaj, a co to takiego? – Lotnik, kartkując szkicownik, natrafił na rysunek.
Majestatyczna kopuła opierała się na cylindrycznej budowli, ozdobionej monumentalnymi portykami kolumnowymi. Na tympanonach czerniały wielkie gwiazdy Dawida.
– Fucha – bąknął Dolfio, czerwieniąc się. – Na konkurs architektoniczny. Hala Zjazdów Europejskiej Organizacji Syjonistycznej. Wymyśliłem, jak przebić innych.
– Rozmiarami?
– Tak. Gdyby to zbudować, pomieści sto czterdzieści tysięcy delegatów. Pierwsza nagroda sto rubli... – rozmarzył
się. – A za wyróżnienie dają piętnaście. Muszę tylko uzbierać na tekturową kopertę i znaczek.
– A , to nie problem. – Przyjaciel sięgnął do kieszeni i szczodrym gestem nasypał kumplowi w dłonie garść wytartych drobniaków. – A le jeśli jakimś cudem wygrasz, rubel dla mnie – od razu zabezpieczył swoje interesy.
Читать дальше