Faj Rodis uśmiechnęła się tylko.
— Teraz muszę panią pożegnać — oznajmił, ujmując dłoń kobiety z zamiarem podniesienia jej do ust. W związku z „darem śmierci” pozwoliła mu na tę czułość, sama niekiedy całowała go w czoło. Dziś jednak z lekka cofnęła dłoń i powiedziała:
— Pójdę z panem.
— Jak to? Po co? A „liliowi”?
Faj Rodis znowu się uśmiechnęła. Zeszła do posągu żmii i wkroczyła na odkrytą galerię pod nocnym niebem, usianym rzadkimi gwiazdami.
„Liliowi”, przechadzający się przed wejściem do piątego chramu, zauważyli z góry znanego im Taela, lecz nie dostrzegli Rodis.
Przy bramie głównej zebrało się kilku strażników z dowódcą na czele. Wykonując swoje obowiązki, zażądał od Taela przepustki, nie zauważając idącej za nim Ziemianki.
W końcu oboje wyszli na plac z monumentem Władcy Czasu. Rodis widziała go tylko przelotnie z okna samochodu i postanowiła teraz przyjrzeć się mu z bliska. Cztery wysokie latarnie rzucały martwe, rtęciowe światła na pomnik.
— A jak pani wejdzie z powrotem? — zaniepokoił się Tael.
— Tak, jak wyszłam.
— Hipnoza zbiorowa! — domyślił się inżynier. — Używają jej u nas do spowiedzi powszechnej. Biolodzy skonstruowali specjalny aparat w kształcie żmii. Połączenie muzyki, rytmicznego ruchu i światła wywołuje stan hipnotyczny.
— Jest u nas wielu ludzi z wrodzonymi umiejętnościami tego rodzaju. Szkoląc się w tym kierunku, stają się zazwyczaj lekarzami, chociaż ja nim nie zostałam. Dar bezużyteczny dla historyka, nieoczekiwanie okazał się tutaj przydatny…
W oddali dały się słyszeć czyjeś kroki. Inżynier zniknął za postumentem, a Rodis zaczęła powoli obchodzić dookoła stary pomnik, starając się zrozumieć uczucia ludu Jan-Jah, żyjącego przed tysiącami lat. Cztery męskie figury, spojone w jedną gigantyczną postać. „Władcy Czasu” — odczytała wielkie złote znaki na okrągłym piedestale. Zwrócony twarzą w stronę otwartej przestrzeni, gdzie rozchodziły się we wszystkie strony miejskie ulice, stał na szeroko rozstawionych nogach kamienny gigant z obojętnym, niczego niewyrażającym obliczem. Trzymał w rękach szeroką tarczę, ozdobioną napisem, sponad którego górnej krawędzi wznosiła się tormansjańska żmija z wąskim łbem. Z rozwartego pyska sterczały wielkie kły jadowe. „Kto naruszy grobowiec Czasu, będzie ukąszony przez gniewną żmiję”, głosił napis na tarczy. Po prawej stronie, skrywając za uśmiechem złowrogą wiedzę, Czas w swoim drugim wcieleniu wypuszczał spod swojej dłoni nieprzebraną rzeszę ludzi, wychodzących z cokołu. Z drugiej strony ten sam gigant, rozciągnąwszy wargi w okrutnym, szerokim uśmiechu i rozdymając chrapy płaskich nozdrzy groził uchodzącym wielką maczugą, najeżoną gwoździami. Ludzie kulili się, zasłaniając twarze i głowy, padali na kolana lub skręcali z bólu, otwierając poczerniałe usta w niemym krzyku cierpienia. Tam, gdzie nie sięgał oręż giganta, ludzki pochód natrafiał na przeszkodę w postaci ledwie widocznej kraty.
Czwarta strona pomnika, zwrócona ku świątyni, obramowana był ścieżką wyłożoną szkłem tej samej barwy co kamień. Czwarte oblicze jaśniało smutnym i zarazem niosącym pociechę uśmiechem, pełnym dziwnej powagi. Posąg pochylał się ostrożnie i łaskawie nad grupą garnącej się doń młodzieży obu płci o silnych i pięknych ciałach. Szli ufnie ku niemu, on zaś jakby gładził swą dłonią pole wyciągniętych rąk, obracając szeroką czaszę na zwrócone w jego kierunku twarze pełne radosnej nadziei.
Cicha i zadumana Faj wróciła do swej oddzielonej od reszty świata kwatery i połączyła się z Ewizą przez SDG, opisując jej miejsce nowego zamieszkania. Ewiza podłączyła także Wira Norina i Faj ucieszyła się, że jej wygnanie nie odbiło się na losach towarzyszy. Jak widać, niezadowolenie Czojo Czagasa obróciło się tylko przeciwko niej.
Obecnie dla Rodis nie było nikogo ważniejszego od Czedi, Ewizy i Wira Norina, pozostawionych samym sobie w ogromnej stolicy. Najbardziej niepokoiła się o Czedi. Znajdując się w najbardziej niewykształconej i niezdyscyplinowanej grupie społecznej, dziewczyna nie mogła przewidzieć wszystkich zachowań. Ewiza miała jednak nadzieję, że wszystko z nią w porządku i tamta nagromadziła sporo interesujących obserwacji. Rodis zasnęła spokojnie w nowym miejscu, nie bacząc na bezustanne trzeszczenie drewnianych belek stropowych i desek podłogi. W nieprzeniknionej ciemności płonął tylko, jak starożytny kaganek, ognik SDG, który momentalnie podniósłby alarm, gdyby pojawił się nieproszony gość albo zmienił skład chemiczny powietrza…
Dostosowując się do warunków, Rodis ubrała się po tormansjańsku: szerokie spodnie, bluzę z czarnego gładkiego materiału i solidne trzewiki. Zamiast latarki wzięła diadem zapalający się automatycznie w ciemności i wcisnęła noskiem buta zagłębienie w ścianie. Zanim zeszła w odkryte przejście, nastawiła SDG w sąsiednim pokoju, by włączył automatycznie pole ochronne. Zabezpieczywszy mieszkanie przed nieproszonymi gośćmi, Rodis zamknęła za sobą tajne przejście.
Na dole pierwszych schodów czekali na nią Tael z architektem. Znajomość zaczęła się, jak zwykle, od przeciągłego spojrzenia i oderwanych, jakby przypadkowo wypowiedzianych słów. Dość niemądrze wyglądającemu, niewysokiemu architektowi, przywykłemu do ciemnoty dostojników i agresji świata zewnętrznego, Rodis schodząca po schodach w świetlistej aureoli wydała się boginią. Tael tylko się uśmiechnął, wspominając wstrząsające wrażenie, jakie na nim zrobiła podczas pierwszego spotkania. Zygzakowate przejście zawiodło ich do galerii, okalającej pierścieniem arkad główną salę z niskim sklepieniem. W niszach między arkadami majaczyły kamienne ławy. Architekt zaprowadził swych towarzyszy do tej, w której stał nowy stół i masywny cylinder z walcowatą podwójną lampą, którą włączył. Mocne czerwonawe światło zalało podziemie. Architekt cofnął się o krok, ukłonił i przedstawił się.
— Gah Du-Den, czyli Gahden.
Rozłożył plan techniczny podziemi Świątyni Czasu. Rodis zdumiała się ich rozmiarem. Dwie kondygnacje korytarzy i galerii, wydrążone w ziemi, rozchodziły się we wszystkich kierunkach, sięgając w sześciu przypadkach poza mury świątyni.
— Ta galeria prowadzi do pomnika Czasu — wyjaśnił architekt — lecz pozostawiliśmy ją zamkniętą, bo za dużo się kręci tam ludzi. Przejście numer pięć, na lewo od niej, jest dosyć wygodne. Wychodzi do starego pawilonu, w którym są teraz transformatory wysokiego napięcia, gdzie „dży” mają wolny wstęp. Jeszcze lepszy jest czwarty korytarz, wydrążony w skale na stoku góry, na którego występie stoi stare laboratorium chemiczne imienia Zeta Uga. Z jego podziemi schodzi pionowo w dół studzienny tunel, dostępny dla każdego, kto zna tajemnicę świątyni. Inne przejścia prowadzą do odkrytych miejsc i zbyt często używane, mogą być ryzykowne, lecz mogą być w razie czego przydatne.
— Zet Ug, jeden z członków Rady Czterech? — upewniła się Faj. — Nie wiedziałam, że jest chemikiem.
— Bo nie jest! — odparł tamten ze śmiechem. — U nas każdy instytut, teatr albo fabryka może zostać nazwana imieniem jednego z wielkich, którzy nie mają żadnego związku z nauką czy sztuką i w ogóle z niczym, z wyjątkiem władzy.
— Taki zwyczaj — potwierdził Tael, jakby się tłumacząc.
— I mogę się spotykać z ludźmi w tej sali? — spytała, ogarniając wzrokiem pomieszczenie.
— Wydaje mi się, że atakującym byłoby tutaj zbyt łatwo nas otoczyć. Chodźmy piętro wyżej, do Świątyni Trzech Kroków.
Читать дальше