Pan domu, starszy wiekiem bakteriolog, był zwykle nieobecny, pracując w Patrolach Zdrowia. Rozległ się głos gospodyni, zapraszający gościa do sąsiedniego pokoju. W fotelu, z książką w dłoniach siedziała kobieta w średnim wieku z twarzą zalaną łzami. Okazało się, że Ewizy nie było w domu od czterech dni. Kobieta spytała z trwogą:
— Jak pani sądzi, wasza ziemska przyjaciółka jeszcze tu przyjdzie? Przecież zostały tutaj jej rzeczy!
— Oczywiście, że przyjdzie. A co się pani stało?
— Nieszczęście! Pani przyjaciółka jest mi bardzo potrzebna! Tylko ona może rozwiązać mój problem.
— Może ja mogłabym w czymś pomóc?
— Ja…
Kobieta zaszlochała, a po jej policzkach potoczyły się nowe łzy.
Czedi położyła dłoń na jej głowie.
— Nie mogę — oznajmiła tamta, unosząc książkę — kompletnie nie mogę czytać. Nie widzę. Co teraz będzie? Sporo zarabiałam, wypisując dokumenty. A teraz? Co mam teraz robić? Z czego żyć?
— Przede wszystkim proszę się uspokoić. Ma pani męża i dzieci, jest im pani potrzebna.
— To straszne być tak bezradną. Pani tego nie zrozumie. Książki były moją jedyną pociechą. Dawały mi wszystko, nikomu niepotrzebnej, bezużytecznej osobie! — Łzy znów popłynęły. — Nie widzę! I nasi lekarze nie potrafią mi pomóc.
Te łzy bezradności i beznadziei mocno raniły duszę Czedi. Nie potrafiła walczyć z żalem, nowym dla niej, coraz mocniej ogarniającym ją uczuciem. Trzeba będzie poprosić Ewizę, by znalazła dla kobiety jakieś skuteczne lekarstwo. Cierpienia tej niewiasty były jedynie kropelką w oceanie cierpień Tormansa. Uzdrowienie kropelki nie uleczy całego morza. Uczyli Czedi na Ziemi, że należy zawsze znaleźć przyczyny nieszczęścia i usunąć je u korzeni. Tu wszystko było na opak. Przyczyny były oślepiająco jasne, lecz ani ona, ani cała załoga „Ciemnego Płomienia” nie mogła wykorzenić ich w czeluściach inferna. Usiadła obok zapłakanej kobiety i wróciła do domu dopiero, gdy ją uspokoiła.
Ciemniało. Skąpo oświetlonymi ulicami stolicy przemykali nieliczni przechodnie, zjawiając się w blasku latarni i przepadając w mroku. Nisko zawieszony księżyc siał słabe, szare promienie. Niestety, Czedi była jedyną kobietą w tej okolicy. Nie bała się, jak przystało na Ziemiankę. Dawniej podstawą odwagi bywała niewydolność systemu nerwowego lub pewność siebie wynikająca z niewiedzy. Społeczeństwo komunistyczne zrodziło nowy, wyższy stopień odwagi: samokontrolę wiedzy i nadzwyczajną ostrożność postępowania.
Czedi nie spieszyła się z powrotem do swej komórki. Wspominała srebrzyste, księżycowe, ziemskie noce, gdy ludzie jakby roztapiali się w naturze nocy, jednocząc się z nią w miłosnych marzeniach albo spotykali się z przyjaciółmi na wspólnych przechadzkach. Tutaj, wraz z nastaniem ciemności, wszyscy umykali do domów, rozglądając się bojaźliwie, by jak najprędzej schronić się w swoich czterech ścianach. Bezradność Tormansjan wobec Strzały Arymana zaszła już bardzo daleko i stała się prawdziwą tragedią.
Czedi szła około godziny, dopóki nie dotarła do lepiej oświetlonej, centralnej dzielnicy miasta. Rozrywki wieczorne przyciągały tu mnóstwo ludzi, przede wszystkim „kży”, chodzących dla bezpieczeństwa w małych grupach. „Dży” unikali miejsc odwiedzanych przez „kży”.
Czedi także starała się unikać towarzystwa „kży”, by nie prowokować niemiłych wrażeń i nie musieć się posługiwać legitymacją. I tym razem, widząc idącą z naprzeciwka męską kompanię, wyrykującą rytmiczną pieśń pod akompaniament tranzystora, Czedi przeszła na drugą stronę ulicy i zatrzymała się u kamiennej bramy. Co jakiś czas przechodzili obok ludzie, pokrzykując i chichocząc perliście w sposób typowy dla mieszkańców Jan-Jah. Dwaj młodzieńcy próbowali do niej zagadać. Ostre, czerwonopurpurowe światło zalewało szerokie schody, padając ukośną kaskadą z frontonu Pałacu Wieczornych Uciech, otoczonego podwójnym rzędem kwadratowych, niebiesko-złotych kolumn. Chłopcy zniknęli szybko, jak zdmuchnięci porywem wiatru, gdy w pobliżu pojawiły się trzy ciemne typki „kży”. Podeszli bliżej, przypatrując się Czedi i szepcząc pomiędzy sobą. Nagle czyjaś silna dłoń chwyciła Czedi z tyłu, zmuszając, by się obejrzała. Silne odczucie niebezpieczeństwa skłoniło ją, by uchyliła się w bok. Straszne uderzenie metalowej sztangi zahaczyło o tył głowy, rozdarło skórę na potylicy i zmiażdżyło prawy obojczyk z częścią łopatki. Padając, Czedi instynktownie obróciła się na lewą stronę. Potężny szok ścisnął jej gardło i serce, sprawił, że pociemniało w oczach i gasła świadomość. Wstrząs upadku przeszył jej ramię, rękę i szyję tysiącem rozpalonych noży. Wysiłkiem woli dziewczyna szarpnęła się, usiłując podnieść na kolana. Ujrzała przed sobą, jakby z oddali, znajomą twarz. Szotszek patrzył na nią z lękiem, złością i triumfem.
— To ty? — wyszeptała z bezbrzeżnym zdumieniem Czedi. — Za co?
Mimo całej swej tępoty Tormansjanin nie wyczytał z pięknych rysów twarzy swojej ofiary gniewu ani strachu. Tylko zdumienie i żal, specjalnie zwrócony ku niemu! Niezwykła psychiczna moc dziewczyny coś obudziła w jego mrocznej duszy.
— Czego stoisz? Dołóż jej! — krzyknął jeden z jego kamratów.
— Spadaj! — warknął Szotszek, zamachnąwszy się na niego.
Wszyscy rzucili się do ucieczki. Wcześniej rozbiegli się przypadkowi świadkowie zajścia i jaskrawo oświetlone schody opustoszały.
Czedi powoli osunęła się na bok, padając jak długa u nóg Szotszeka. Wraz z jej bezsilnym załamaniem uchodziło w niebyt tyle czystego, nieskończonego piękna, że młodzieniec poczuł nieznośny ból i skruchę, jakby go coś rozerwało na dwoje. „Kży” nie umieli radzić sobie z takimi nieoczekiwanymi uczuciami. Szotszek mógł je przezwyciężyć tylko w jeden sposób. Zgrzytając zębami, wyciągnął z zanadrza długi, trójkątny rylec i wbił go sobie z rozmachem prosto w serce, po czym runął na ziemię, odtoczywszy się parę kroków od ofiary. Czedi nie widziała niczego: ani samobójstwa oprawcy, ani jak dwaj „liliowi” podbiegli, odwrócili ją twarzą do góry, obszukali i znalazłszy legitymację, przerażeni wezwali człowieka z „okiem”.
— Natychmiast do Głównego Szpitala! — zarządził tamten.
Faj Rodis nie zdołała zobaczyć władcy przed swoją nieoczekiwaną przeprowadzką do Skarbnicy Historii. Uchylił się od audiencji pożegnalnej. Wysoki, chudy „żmijowaty”, będący pośrednikiem między przewodniczącym Rady Czterech a Rodis, oznajmił jej, że Wielki jest bardzo zajęty sprawami państwowymi. Ten nagły nawał obowiązków w kontekście z wydarzeniami ubiegłego tygodnia ubawiłby Faj, gdyby nie troska o przyjaciół, pozostających wciąż w mieście. Przed odjazdem z pałacu Coama zdążyła wszakże ustawić mikronadajnik namiarów.
Nowa kwatera Rodis, bez względu na ponurą architekturę i zapuszczenie, wydała jej się przyjemniejsza od rezydencji w Ogrodach Coama. Nie potwierdzała, co prawda, pompatycznej nazwy Skarbnicy Historii, będąc, bądź co bądź, dawną świątynią, wzniesioną na cześć Władcy Czasu, nie tyle bóstwa, co raczej symbolu, przed którym kłaniali się niezbyt religijni Tormansjanie. Świątynia Czasu składała się z sześciu podłużnych budynków z solidnej, niebieskiej cegły. Postawione zostały równolegle, przylegając do otwartej galerii, znajdującej się na wysokości dwóch metrów i otoczonej balustradą ze splecionych żmij. Frontony każdego z sześciu budynków podtrzymywały kręte kolumny z masywnego żelaza. Zaniedbany ogród z karłowatymi drzewkami i gęstymi krzewami rozpościerał się między świątynią a wysokim czerwonym murem, po którym od czasu do czasu przechadzali się uzbrojeni „liliowi” strażnicy. Nagrzana za dnia sucha ziemia, nocą oddawała ciepło, wionące pyłem.
Читать дальше