Ziemianka, nie nawykła do takiej reakcji, rozglądała się trochę bezradnie, dopóki prowadzący nie uciszył rozentuzjazmowanych słuchaczy.
Nie zamierzała rozpalać namiętności nieopanowanego audytorium, co wiodło do utraty rozumnej i chłodnej percepcji. Postanowiła być bardziej ostrożna.
Opowiadała o tym, jak krótkowzroczne okazały się zwycięstwa nad poszczególnymi przypadkami chorobowymi za pomocą chemii, tworzącej bezustannie tysiące nowych, w rzeczywistości nieskutecznych leków. Pokonując drobne ataki ze strony natury, uczeni przegapili masowe następstwa. Lecząc odrębnie choroby, a nie samych chorych, wytworzyli ogromną liczbę alergii i rozprzestrzenili jej najgorszy objawy, różne rodzaje raka. Alergie były wynikiem nadmiernego przeciążenia immunologicznego, które dotykało ludzi w ciasnocie mieszkań, szkół, sklepów i sal widowiskowych, a także w wyniku szybkiego transportu lotniczego, przenoszącego nowe gatunki bakterii i wirusów na wszystkie krańce planety. W takich warunkach bariera antybakteryjna, wytworzona przez organizm w toku ewolucji biologicznej, stała się swym własnym przeciwieństwem, otwierając wrota infekcji, na przykład poprzez migdałki, zatoki lub węzły chłonne. Brak umiaru w stosowaniu lekarstw i chirurgii zaburzył mechanizmy obronne organizmu, tak jak nadużywanie władzy niszczyło systemy ochronne społeczeństw, prawo i moralność.
Sposób leczenia, opierający się na utartych schematach, był oderwany od życia. Gdy w procesie rozwoju społecznego zanikły religia, wiara w życie pozagrobowe, w moc modlitwy i cuda, światopogląd przebrzmiałego ustroju kapitalistycznego zabrnął w ślepy zaułek niewiary, pustki i bezcelowości ludzkiej egzystencji. Wywołało to masową neurozę u starszego pokolenia. Zagrożenie wojną totalną, w wyniku agitacji politycznej, bezustannie nagłaśniane przez gazety, radio, telewizję, stwarzało masową psychozę wśród młodzieży, owocującą pragnieniem jak najszybszego doznania wszystkich rozkoszy życia, a zarazem ucieczki od rzeczywistości. Nadmiar atrakcji, gorączkowe sztuczne przeżycia doprowadziły do swoistego „przegrzania” psychiki. Ludzie coraz bardziej pragnęli uciec w inne życie, do prostego i radosnego bytowania przodków oraz do ich naiwnej wiary w moc tajemnych rytuałów. Lekarze natomiast wciąż próbowali leczyć według przestarzałych kanonów, jak gdyby bytowali w innym świecie.
Maszyny, wyposażenie mieszkań, technologia w istotny sposób zmieniły ludzką strukturę. Medycyna wciąż bazowała na doświadczeniach zebranych w zupełnie innych warunkach. Ogólne osłabienie organizmu, mięśni, stawów i systemu kostnego, nie mówiąc już o braku ciężkiej pracy fizycznej, wiodło do masowego rozwoju schorzeń przepukliny, płaskostopia, krótkowzroczności, zawałów, problemów żylnych, hemoroidów, rozrastania polipów, zaburzeń trawienia i ataków wyrostka robaczkowego. Mnóstwo skórnych defektów było spowodowane złą przemianą materii.
Lekarze, zaskoczeni lawiną chorób, operowali bez końca, posługując się rutyną „prostych przypadków” i nie podejrzewając, że mają do czynienia z pierwszą falą katastrofy. A kiedy w ślad za ogólnym osłabieniem ludzi coraz częściej zaczęły się pojawiać choroby dziedziczne, tylko największe umysły zdołały w tym rozpoznać Strzałę Arymana. Największe osiągnięcie, zmniejszenie śmiertelności dziecięcej, okazało się nieszczęściem, mnożąc liczbę niedorozwiniętych kretynów lub osób z wrodzonymi defektami fizycznymi. Zatrważająco niebezpieczne okazało się rodzenie bliźniaków lub trojaczków, wpływające na obniżenie poziomu zdrowia i psychiki. Walka z nowym zagrożeniem okazała się wyjątkowo trudna. Można je było przezwyciężyć tylko przy najwyższej odpowiedzialności wszystkich ludzi i wniknięciu nauki w samą głębię procesów molekularnych i genetycznych.
Ewiza wyliczyła jeszcze parę zdradzieckich pułapek, zastawionych przez naturę na drodze ludzkiego postępu. Droga ta polegała na powrocie do pierwotnego stanu zdrowotności, ale bez uprzedniej zależności od okrucieństwa przyrody. Sedno sprawy kryło się w tym, by uniknąć jej hekatomb, za pomocą których wpływała na lepsze przystosowanie się różnych gatunków zwierząt, bezwzględnie mszcząc się na człowieku za nieudane próby wydostania się spod jej tyranii.
— I to się nam udało! — zawołała Ewiza. — Wszyscy jesteśmy zdrowi, silni i wytrzymali od urodzenia. Dlatego, że zrozumieliśmy, iż cudowny ludzki organizm zasługuje na więcej, niż tylko siedzenie w fotelu i naciskanie guzików. Nasze ręce są najlepszą aparaturą z tworów natury, lecz potrzebują twórczej pracy, by znaleźć właściwe zastosowanie. Co więcej, walczymy o żywotność umysłu tak samo, jak i ciała. Możecie poznać wszystkie nasze wysiłki, jakie podejmowaliśmy w tej nierównej walce. Nierównej dlatego, że głębia i wszechogarniająca moc przyrody jest dotychczas niewyczerpana i do tej pory ludzkość prowadzi zmagania o swoje zdrowie fizyczne i umysłowe, wciąż gotowa na każdy przypadek jej niszczycielskich sił!
Zakończenie mowy Ewizy wywołało nową falę aprobującego gwaru. Surowa i natchniona powaga opadła z niej i znowu stała się kobietą pełną radości życia, gdy z odrobiną kokieterii skłoniła się przed widownią z wdziękiem tancerki. Metamorfoza nasiliła aplauz ze strony młodszych lekarzy. Tormansjanom w ogóle podobała się radosna powaga Ziemian, nigdy nie drwiących z cudzych uczuć, nie wykpiwających nikogo, nie próbujących bawić się czyimś kosztem…
Ewiza wróciła na poprzednie miejsce i słuchała następnych wykładowców. Mówili ważne rzeczy na poziomie wiedzy Tormansa, informowali o nowych odkryciach, lecz ciekawe idee tonęły w masie niepotrzebnych słów. Myśl, niczym osaczona zwierzyna, miotała się wśród nagromadzonych sentencji, dygresji, reminiscencji i retorycznej scholastyki.
Uczeni Tormansa bardzo często posługiwali się przeczeniem, likwidując słownie to, czego rzekomo nie mogło być i czego nie warto badać. O znanych zjawiskach przyrodniczych mówili tak, jakby nie istniały, nie pojmując złożoności wszechświata. Owo negatywne nastawienie nauki wydawało się największym osiągnięciem wielu mieszkańcom Jan-Jah, ponieważ podnosiło ich nikłe doświadczenie i marną kondycję umysłową do rangi „ostatniego słowa” nauki.
Minęło wiele czasu, lecz Ewiza, poza obserwacjami psychologicznymi, nie dowiedziała się niczego godnego uwagi. Nawyk mówienia o niczym uznała za chęć podkreślenia w oczach innych swojej wyjątkowości. Ponadto, wylewając potoki słów, człowiek odprężał się psychicznie, co było konieczne w tym świecie ciągłego ucisku i zadrażnień. Wyławianie interesujących myśli z owych rozwlekłych oracji było bardzo nużące, toteż wielce uradowało Ewizę ogłoszenie przerwy. Wstała, zamierzając znaleźć odosobnione miejsce, by tam pospacerować swobodnie, lecz nic z tego! W jednej chwili otoczył ją hałaśliwy tłum poruszonych Tormansjan i Tormansjanek w różnym wieku, od młodych asystentów do siwowłosych ordynatorów szpitali i profesorów z instytutów medycznych.
Ewiza poszukała wzrokiem swojego głównego lekarza. Podszedł, roztrącając bezceremonialnie ludzi.
— Zaprowadzić panią do stołówki, by się posilić? Rozstąpcie się, koledzy „dży”, nasza wizytatorka jest głodna i zmęczona!
Ewiza nie chciała jeść w nieznanej stołówce. Traciła apetyt, widząc dziwną opryskliwość kobiet, wydających jedzenie. W życiu Tormansa każda międzyludzka zależność wydawała się poniżająca. Człowiek o coś proszony, szydził i poniewierał innymi, zamiast po prostu wypełnić swój obowiązek. Niechęć do pracy, a raczej brak zainteresowania, był typową cechą „kży”. „Dży” drżeli przed nimi, żądając najprostszej usługi. Inaczej było w fabrykach, zarządzanych przez „żmijowatych”. Najmniejszy sprzeciw karano bez wahania, najczęściej odprawą do Domu Czułej Śmierci. Za to, poza oczami urzędników i funkcjonariuszy, znęcali się jak mogli nad „dży”. Ci zaś cierpieli potulnie, wiedząc że w każdej chwili z rozkazu Rady Czterech tamci mogą się stać ich katami. Na Tormansie szczególnie bano się maszyn. Masowe używanie mechanizmów przez źle wyszkolonych i źle nastawionych ludzi znacznie pogarszało warunki bezpieczeństwa. Katastrofy samochodowe były na porządku dziennym Jan-Jah, tak jak brutalne rozprawy z długo żyjącymi.
Читать дальше