— Przestańcie, nieszczęśni! — krzyczała Ewiza, zasłaniając sobą pisarza.
— Żmijowy Gromie! Niczego nie rozumiesz — orzekł herszt, mrużąc oczy. — To oni są nieszczęśni, nie my. Schodzimy z tego świata w pełni sił, nie znając chorób, bez strachu, nie troszcząc się o nic. Czym można nas nastraszyć, skoro i tak wkrótce nadejdzie koniec? A „dży” wciąż się trzęsą ze strachu, boją się śmierci i długiego życia pełnego nieuleczalnych chorób. Boją się nie dogodzić „żmijowatym”, wymówić choć słowo przeciwko władzy, żeby ich nie zdegradowali do „kży” i nie odprawili do Chramu Czułej Śmierci. Boją się utracić swoje nędzne korzyści: lepsze jedzenie, odzież, mieszkanie.
— Należy im współczuć.
— Jasne, że tak! Wiesz w jaki sposób można dochrapać się dłuższego życia? Wymyślając jak bardziej zniewolić poddanych, jak zrobić pożywienie z każdego świństwa, jak przymusić kobiety, by rodziły więcej dzieci dla Czterech. Wyszukują prawa, uzasadniające bezprawie „żmijowatych”, schlebiają, łżą i tak dobijają się awansu.
— Pragną więc znacznie trudniejszej pracy?
— E tam! U nas im ktoś wyżej postawiony, tym mniej pracuje. Dlatego pchają się, by osiągnąć rangę „żmijowatego” i są gotowi zdradzić cały świat.
— A wy nie zdradzacie, spotykając się choćby ze Żmiją? I nie boicie się Jangara?
Przywódca „kży” drgnął i rozejrzał się niespokojnie.
— Wiesz więcej, niż sądziłem… Żegnaj, Ziemianko, już się nie zobaczymy!
— A mogę cię poprosić o coś ważnego? Właśnie ciebie — spytała Ewiza, patrząc wymownie na herszta.
Parsknął jak mały chłopak.
— Zależy o co?
— Żebyś poszedł do archiwum w starej Świątyni Pamięci i odnalazł naszą władczynię. Nazywa się Faj Rodis. Porozmawiaj z nią tak szczerze i mądrze, jak rozmawiałeś ze mną. Tylko najpierw odszukaj inżyniera Taela. Choć przynależy do „dży”, jest człowiekiem, jakich na waszej planecie jest jeszcze niewielu.
— Zgoda — rzekł przywódca, podając rękę.
— Powiedz, że przysłała cię Ewiza Tanet.
— Ewiza Tanet… Co za imię!
Cała szóstka zniknęła w parkowym gąszczu. Od strony bramy nadchodziła ku Ewizie gwarna grupa lekarzy z Głównego Szpitala, która przyjechała autobusem.
Główny lekarz wyszedł zza krzaka i przywołał asystentów, którzy ponieśli poszkodowanego do samochodu.
— Kto to jest? — spytała Ewiza jednego ze szpitalnych kolegów.
— Znany pisarz. Nieźle go urządzili! — stwierdził z szerokim uśmiechem, jakby był całkowicie po stronie „kży”.
Zdumiona Ewiza poszła z innymi lekarzami do wąskiego wejściowego portalu.
Wewnątrz budynek urządzony był w typowo tormansjańskim stylu. Ciężkie odrzwia prowadziły do przestronnych westybuli. Szerokie schody wiodły do sali obramowanej podwójną kolumnadą. W westybulu tłoczyło się mnóstwo ludzi. Wszyscy jednocześnie spojrzeli na Ewizę. Odprowadzono gościa na górę i usadzono w bocznej galerii na wytartej kanapie. Reszta nowo przybyłych pozostała na dole, ustawiając się w dwóch rzędach.
— Czekają jeszcze na kogoś? — spytała Ewiza przechodzącego obok starszego człowieka w żółtym lekarskim kitlu.
— Oczywiście — odrzekł szybko. — Wkrótce mają przybyć przedstawiciele Wysokiej Rady.
— Dlaczego „przybyć”, a nie zwyczajnie przyjechać?
Rozmówca spojrzał na nią z lękiem, rozejrzał się i znikł między kolumnami.
Po dłużącym się, ponad półgodzinnym oczekiwaniu okazało się, że dostojnicy nie przyjadą. W stojących na dole jakby wstąpił nowy duch. Ze śmiechem i gromką wrzawą, charakterystyczną dla Tormansjan, wszyscy ruszyli po schodach do sali. Główny lekarz odszukał Ewizę i zaprowadził ją na podwyższenie, gdzie zasiedli najwybitniejsi lekarze stolicy i ważni goście z innych miast planety. Kobieta wymawiała się, twierdząc że niczym sobie na to nie zasłużyła, będąc młodą, szeregową lekarką Gwiezdnej Floty. Usiadła koło kolumny w kącie sali, czując na sobie skupioną uwagę całego audytorium. Wciąż była zaaferowana czekającym ją wystąpieniem.
Mówcy zmieniali się niespiesznie. Długo omawiali najbardziej oczywiste rzeczy, zapowiadając wcześniej tematykę wykładu. U Tormansjan coś takiego nazywało się krótkim wstępem. Ogólnie wyczuwało się, że nikogo nie interesuje ten stek banałów. Ewiza widziała to w znudzonych twarzach, rozpoznawała w stłumionym gwarze, który nie do końca zagłuszały trzeszczące głośniki.
W końcu prowadzący zebranie zapowiedział wystąpienie ziemskiej lekarki.
Ewiza poszła wzdłuż sali ku trybunie, witana okrzykami, uderzeniami w poręcze foteli i gwizdami zachwyconej młodzieży. Jak bardzo dziki nie wydawałby się jej taki rwetes, wyrażał jednak pozytywne uczucia. Podziękowała Tormansjanom ukłonem. Kiedy przemówiła z miękkim ziemskim akcentem, którego nie zdołały utwardzić wzmacniacze, w sali zapanowała absolutna cisza. Tormansjanie nie spuszczali z niej oczu, lustrując jej postać od wesołych, topazowych oczu do mocnych nóg w dziwnych, niebieskich, błyskających światełkami botkach, starając się uchwycić, czym różni się ta kobieta od mieszkanek Jan-Jah.
— Wasza starszyzna życzyła sobie, abym, poznawszy medycynę Jan-Jah, zdiagnozowała pomyłki lekarskie i opowiedziała o ziemskich osiągnięciach. Moja wiedza o tutejszej nauce jest jednak zbyt nikła, a co najważniejsze, nie posiadam specjalnego kryterium, niezbędnego do osądzania każdej nauki, bez stwierdzenia jej roli w powiększaniu ludzkiego szczęścia. Dlatego byłoby z mojej strony nieskromne i niegrzeczne występować tutaj w charakterze doradcy albo krytyka. Mogę tylko opowiedzieć wam o przeszkodach przezwyciężonych na Ziemi… Nauczanie każdego przedmiotu, szczególnie głównych gałęzi nauki, zaczyna się u nas od przedstawienia historycznego rozwoju i wszystkich popełnionych po drodze omyłek. W ten sposób ludzkość, zmagając się z powszechną tendencją eliminowania z pamięci rzeczy niemiłych, zabezpiecza się przed niewłaściwym postępowaniem i powtarzania dawnych błędów, których popełniono sporo w czasach przed-komunistycznych. Jeszcze w ERŚ ujawniła się ogromna różnica sił i środków materialnych, jakie ludzkość trwoniła na medycynę techniczną i wojskową.
— Największe umysły zajmowały się chemią, fizyką i matematyką. Drogi biologii i medycyny krok po kroku rozchodziły się z naukami matematyczno-fizycznymi w swoich wizjach świata, choć w praktyce szeroko posługiwały się ich metodami oraz instrumentami badawczymi. W rezultacie otaczająca człowieka przyroda i on sam, będący jej częścią, jawiły się ludzkości jako coś wrogiego, co powinno być podporządkowane bieżącym potrzebom społeczeństwa.
— Uczeni zapomnieli, że wielka równowaga przyrody i struktura organizmu są rezultatem niewyobrażalnie długiego i skomplikowanego historycznego rozwoju współpracujących ze sobą i wzajemnie powiązanych części. Analiza tego związku, choćby w ogólnych zarysach, wymagała pracy wielu stuleci, a tymczasem ludzkość zaczęła niebacznie i nazbyt szybko dostosowywać przyrodę do swoich celów, nie licząc się z niezbędną człowiekowi biosferą. I tak człowiek, dziedzic miliardów lat rozwoju planety, niczym syn marnotrawny zaczął wszystko niszczyć, doprowadzając do entropii odziedziczony kapitał: nagromadzoną w biosferze energię, która jak naciśnięta w pewnej chwili sprężyna pozwoliła dokonać wielkiego skoku technologicznego…
Ewiza zamilkła na chwilę, a wtedy na sali rozległ się stukot dłoni o drewno. Poruszony temat był bliski mieszkańcom Jan-Jah, planety bezmyślnie zniszczonej przez ich przodków.
Читать дальше