Im dłużej Wir obserwował nieznajomą, tym mocniej wyczuwał w niej głębię duchową, rzadko spotykaną u Tormansjan, zwykle źle wychowanych i niekulturalnych. Zrozumiał, że znajduje się ona na granicy załamania.
Wiedział, że tu nie wypada po prostu podejść i zagadnąć osobę, która się spodobała. Duchowa czułość, tak powszechna na Ziemi, tutaj wyzwalała ostrożność i reakcję obronną. Starsi „dży” obawiali się, że zaczepiający ich osobnik może się okazać tajnym państwowym agentem, prowokatorem, wyszukującym domniemanych antyrządowych spiskowców, którzy uniknęli „Spotkania ze Żmiją”. Kobiety generalnie bały się mężczyzn. Rozmyślając nad tym, Wir ponownie spotkał się wzrokiem z nieznajomą i uśmiechnął się do niej, wkładając w ten uśmiech całą rodzącą się właśnie sympatię i gotowość przyjścia z pomocą.
Dziewczyna zadrżała, jej rysy stwardniały na sekundę, a w oczach pojawiła się nieprzenikniona bariera. Jednak siła dobra, jaką emanowały oczy Ziemianina, zwyciężyła. Odpowiedziała w końcu bladym i smutnym uśmiechem, przypominającym Norinowi postacie z pradawnych fresków w Muzeum Bizantyjskim na wyspie Chios. Tormansjanka przyglądała mu się teraz uważnie, ze zdziwieniem.
Norin podszedł do niej tak szybko, że dziewczyna cofnęła się o krok i wyciągnęła rękę, jakby go zamierzała odepchnąć.
— Ktoś ty? Jesteś inny. — Raz jeszcze wpatrzyła się weń i powtórzyła: — Całkiem inny.
— Nic dziwnego — odparł z uśmiechem Wir. — Przyjechałem z daleka. Z bardzo daleka! Jestem jednak tutaj bezpieczny, a co panią niepokoi? Jaka spotkała panią przykrość? — zapytał otwarcie, wskazując na list.
— Jak śmiesznie do mnie mówisz, przecież nie należę do stołecznej elity — odpowiedziała także z uśmiechem i walcząc z kolejnym napływem łez, podjęła: — Wszystko się u mnie zawaliło. Powinnam wrócić, ale do tego… — Zamilkła i odwróciła się, unosząc głowę w stronę żeliwnego fryzu, sprawiając wrażenie, że rozpatruje skomplikowaną plątaninę żmij i hieroglifów.
Wir Norin ujął maleńką, spierzchniętą rączkę. Tormansjanka spojrzała na własną dłoń, jakby dziwiąc się, jak się znalazła w cudzych, wielkich rękach.
Bardzo szybko dowiedział się wszystkiego. Sju An-Te albo Sju-Te przybyła z tylnej półkuli, z miasta nieznanego astronawigatorowi, gdzie z jakichś ważnych przyczyn (nie wypytywał o to) nie mogła dłużej zostawać, przyjechała więc do stolicy do brata pracującego w odlewni. Jedyny krewny, jaki jej pozostał na świecie, marzył, by ją urządzić w mieście, nauczyć śpiewu i tańca. Gdyby odniosła sukces, mogłaby awansować na „dży”. Było to wielkim pragnieniem brata, bezgranicznie uwielbiającego siostrę, co niezbyt często zdarzało się w tormansjańskich rodzinach. Z jakiegoś powodu brat życzył sobie, by Sju-Te żyła jak najdłużej, chociaż sam okazał się niezdolny, by zyskać odpowiednie wykształcenie rekomendujące do klasy „dży”.
Zanim Sju-Te dotarła do stolicy, jej brat miał poważny wypadek przy pracy i został odesłany minionej doby do Pałacu Łagodnej Śmierci. Niewielki dobytek, jaki zgromadził, oczekując na przyjazd siostry, rozgrabili sąsiedzi. Przed śmiercią napisał do niej list pożegnalny, wiedząc że po przyjeździe pójdzie na pocztę, by odebrać instrukcję, jak ma go znaleźć w stolicy. I odebrała… Dziewczyna pokazała żółte kartki.
— Co zamierza pani teraz zrobić? — spytał Wir.
— Nie wiem. Pierwszą myślą było pójść do Pałacu Łagodnej Śmierci, ale tam się od razu zorientują, że jestem zbyt młoda i zdrowa, i odeślą mnie w jeszcze gorsze miejsce, niż to, z jakiego przyjechałam. Tym bardziej, że… — Zacięła się nagle.
— Że jest pani piękna?
— Powiedzmy, że wzbudzam pożądanie.
— Naprawdę tak trudno znaleźć w takim dużym mieście dobrego człowieka i poprosić go o pomoc?
Sju-Te spojrzała na niego z odcieniem politowania.
— Naprawdę przyjechałeś z daleka, może z lasów, które, jak mówią, rosną wciąż na grzbietach Gór Czerwonych i Łańcucha Poprzecznego.
Widząc zdziwienie rozmówcy, wyjaśniła:
— Mężczyźni chętnie by mi dali pieniądze, które musiałabym odpracować.
— Odpracować?
— No tak! Naprawdę nie rozumiesz?! — krzyknęła niecierpliwie.
— Aha… A kobiety?
— Kobiety tylko by mnie zrugały i kazały szukać roboty. Nasze niewiasty nie lubią młodych, które bardziej pociągają facetów, niż one. Kobieta kobiecie wrogiem, dopóki się nie zestarzeje.
— Teraz rozumiem. Proszę wybaczyć bezpośrednie pytanie cudzoziemcowi: Może zgodzi się pani, bym jej pomógł?
Dziewczyna sprężyła się, wpatrując uważnie w oblicze Norina, w końcu jej dziecinne usteczka ozdobił delikatny uśmieszek.
— Co rozumiesz przez „pomoc”?
— Pójdziemy teraz do hotelu „Lazurowy Obłok”, w którym mieszkam. Znajdziemy tam pokój dla pani, dopóki się nie urządzi inaczej. Zjemy razem obiad, jeśli zechce mi pani towarzyszyć. Potem każde z nas zajmie się swoimi sprawami.
— Musisz być zamożny, skoro mieszkasz w górnej części miasta w takim hotelu. Sama nie wiem, czemu tak śmiało z tobą rozmawiam. Może bierzesz mnie za kogo innego? Jestem przecież zwykłą, głupią „kży” z głuchej prowincji! Niczego nie umiem…
— A śpiewać i tańczyć?
— Trochę. I jeszcze rysuję, ale kto tego nie potrafi?
— Trzy czwarte mieszkańców Ośrodka Mądrości!
— Dziwne. W naszej dziurze zabitej deskami śpiewają stare pieśni i dużo tańczą.
— Nie biorę więc pani za kogoś innego. Nie znam żadnych kobiet w stolicy.
— Jak to możliwe? Jesteś taki… taki…
Zamiast odpowiedzi Wir ujął ją pod ramię, jak było w zwyczaju mieszkańców stolicy i zaprowadził prosto do hotelu. Sju-Te była bystra, zręczna i prędko dostosowała krok do sposobu chodzenia astronawigatora. Weszli na wzgórze, gdzie znajdował się biało-żółty budynek „Lazurowego Obłoku” i wkroczyli do niskiego westybulu, tak bardzo zaciemnionego, że nawet w ciągu dnia oświetlały go zielone lampy.
— Potrzebujemy pokój dla Sju-Te — oznajmił Norin recepcjoniście.
— Hę?! — odwarknął tamten, bezceremonialnie celując palcem w dziewczynę. — Dokumenty!
Sju-Te pokornie i nerwowo pogrzebała w niewielkiej torebce u paska i wydobyła czerwoną legitymację.
Recepcjonista tylko świsnął przez zęby i nie chciał jej oglądać.
— Oho, a gdzie dowód zameldowania w stolicy?
Stropiona dziewczyna zaczęła tłumaczyć, że meldunek miał załatwić jej brat, ale…
— Wszystko jedno! — przerwał brutalnie portier. — Nie przyjmie cię żaden hotel w Ośrodku Mądrości! Nie ma co prosić!
Wir Norin, z trudem hamując narastającą wściekłość, całkiem niestosowną dla ziemskiego przybysza, próbował przekonywać tamtego. Tym razem jednak nie pomogła nawet wszechwładna legitymacja gościa Rady Czterech.
— Stracę pracę, jeśli wpuszczę człowieka bez dokumentów. Zwłaszcza kobietę.
— Dlaczego „zwłaszcza”?
— Nie wolno popierać nierządu.
Wir pierwszy raz odczuł na sobie ciężar zależności Tormansjan od byle urzędnika, zwyczajnej miernoty.
— Ale mogę przyjmować gości?
— Naturalnie. U siebie, proszę bardzo! Tyle, że nocą mogą przyjść „liliowi” na kontrolę i mogą z tego wyniknąć nieprzyjemności, dla niej, oczywiście! A gdzież ona przepadła?
Norin obejrzał się. W ferworze rozmowy nie zauważył, jak Sju-Te zniknęła. Poczucie ogromnej straty zmusiło go do natychmiastowego wybiegnięcia na ulicę, czym wprawił w oszołomienie niejedno już widzącego portiera. Wrodzony instynkt skierował go w lewo. Po minucie zobaczył Sju-Te. Szła z opuszczoną głową, wciąż ściskając w dłoni bezużyteczną czerwoną legitymację.
Читать дальше