— I co dalej? Jeśli lud nie zrozumie waszych zamierzeń, sami staniecie się oligarchami. A przecież nie o to wam chodzi?
— W żadnym razie!
— Przygotujcie więc zrozumiały dla wszystkich program działań, przede wszystkim stanowiąc sprawiedliwe prawo, nie służące chronieniu władzy, sobkostwa i przywilejów, lecz podniesieniu godności i wzbogacenia duchowego każdego człowieka. Rozpocznijcie Trzy Kroki: od praw dla nowego społeczeństwa, do powszechnej zmiany świadomości, wiary w ludzi i siebie samego. Zróbcie te trzy kroki, a znajdziecie wyjście z inferna.
— Ale to nie jest terror!
— Oczywiście. To rewolucja. I „Szare Anioły”, jeśli są gotowe, mogą dzięki niej trzymać w strachu władców bezprawia. Jednak bez pracy społecznej, bez sojuszu „dży” z „kży”, będziecie kolejną bandą oligarchów. Z biegiem czasu niechybnie odejdziecie od swych ideałów, ponieważ wyższe społeczeństwo komunistyczne może funkcjonować tylko jak jednolity potok, wciąż zmienny, bo dążący zawsze wyżej, lepiej, dalej; nie zaś jak oddzielne strumyczki, ograniczone swymi przywilejami.
Przywódca „Szarych Aniołów” uniósł dłonie ku skroniom i pokłonił się Rodis.
— Muszę to wszystko jeszcze głęboko przemyśleć, ale ujrzałem światło.
Zawinięci w opończe „Aniołowie” oddalili się w towarzystwie Taela. Rodis wyciągnęła się w fotelu, zakładając nogę na nogę. Rzeźbiarz Ritin usadowił się naprzeciwko niej. Zajęty szkicowaniem, nucił pod nosem jakąś znaną melodię. Faj Rodis rozpoznała ją po chwili: była to stara ziemska piosenka. Przypomniała sobie nawet jej słowa: „Jestem smutny, ponieważ cię kocham”. Zadziwiające, jak muzyka, powstając z głębi wieków, łączyła obie planety i objawiała jednakowe strugi piękna w uczuciach Ziemian i Tormansjan. I w sercu Faj Rodis, mimo ciężaru pracy i lęku o przyszłość tutejszego ludu, zrodziła się pewność sukcesu ziemskiej wyprawy.
Wir Norin obejrzał siebie w lustrze przed wyjściem na ulicę. Starał się nie wyróżniać wśród mieszkańców stolicy, nawet chodził jak oni. Mocno zbudowanych, muskularnych ludzi nie było wcale tak mało na Tormansie; głównie byli to zawodowi sportowcy, zapaśnicy, piłkarze, cyrkowi siłacze. Uważny obserwator mógłby jednak odróżnić Norina po błyskawicznym poruszaniu się w tłumie.
Wir udawał się do instytutu medyczno-biologicznego. Uczeni Jan-Jah łączyli obie gałęzie nauk.
Na ulicy wszystko było podporządkowane pośpiechowi nieskończonej rzeki przechodniów, obawiających się spóźnienia z powodu nieumiejętnego rozporządzania własnym czasem i kiepskiego transportu miejskiego do miejsc rozdzielania, a raczej sprzedaży towarów. Mężczyźni szli niespokojnie, kobiety, cienkie jak łodygi, szły nerwowym krokiem, utrudnionym przez niewygodne obuwie i zbyt ciężkie torby z zakupami. Tak zachowywali się „dży”. „Kży” poruszali się znacznie szybciej. Ślady zmęczenia już wyżłobiły ich twarze, oczy mieli zapuchnięte, gorzkie zmarszczki okalały suche, spękane wargi. Wszystkie kobiety kuliły ramiona, chowając piersi, jakby się ich wstydziły. Hardo wyprostowane chadzały tylko ulicznice lub kurtyzany; zwykła kobieta, gdyby szła prosto i śmiało, mogła w każdej chwili być zaczepiona.
Dziwnym trafem ta seksualna pruderia nie kłóciła się z istnieniem luksusowo wyposażonych Domów Jadła, w których późną nocą, za wysoką opłatą usługiwały półnagie albo i całkiem nagie dziewczyny. Kontrasty i nierówności w społecznych i osobistych relacjach, gdzie ludzka godność i troska o innych zastąpione zostały złością i obelgami, przedziwna mieszanina ludzi dobrych i złych, wszystko to przypominało Wirowi rozregulowany przyrząd, którego wskaźniki ciągle skakały w przeróżne strony.
Zawsze cieszyło Norina, kiedy w masie napotkanych przechodniów, jednakowo zmęczonych lub zatroskanych, napotykał czyste, marzycielskie spojrzenie, pełne czułości albo tęsknoty. W ten sposób można było bez DPA odróżnić dobrych ludzi od tych, których dusze były już puste i wypalone. Zwierzył się z tym Taelowi. Inżynier sprzeciwił się, że takie powierzchowne obserwacje dobre są na pierwsze wejrzenie. Nieoszacowane pozostają siła psychiczna, powaga i głębia pragnień i wcześniejsze doświadczenia życiowe. Astronawigator zgodził się z nim, lecz wciąż szukał chciwie oznak prawdziwego życia u tysięcy mijanych przechodniów.
Instytut, który zaprosił Norina, znajdował się w nowoczesnym, prostym budynku. Wszystko pozornie wskazywało na to, że powinny w nim być dobre warunki do pracy. Ogromne okna przepuszczały mnóstwo światła. („Za dużo — stwierdził Wir — skoro nie ma urządzeń zaciemniających ani filtrów przeciwsłonecznych”). Cienkie ściany nie tłumiły ulicznego hałasu, sufity były niskie, a wentylacja fatalna. Zresztą, duchota i ciasnota niezmiennie towarzyszyły życiu w Ośrodku Mądrości. Stare domy, postawione zanim zaczął się kryzys przeludnienia, miały przynajmniej grubsze mury i wyższe pomieszczenia, było więc w nich ciszej i chłodniej.
Liliowy strażnik wyprężył się służbiście na widok przepustki od Rady Czterech. Zastępca dyrektora zszedł z górnego piętra i usłużnie oprowadził gościa z Ziemi po instytucie.
Na trzecim piętrze, tak zwanym biofizycznym, maszyny cyfrowe przetwarzały dane, pracując podobnie jak ziemskie komputery. Astronawigatora wyprowadzono na oświetlone słabo różowawymi lampkami przejście, którego lewą ścianę wypełniało wielometrowe okno z idealnie gładką, jakby kryształową szybą, oddzielającą korytarz od laboratorium. Rozciągała się za nią ogromna, ale dość niska sala, pozbawiona naturalnego światła, podparta czterema kwadratowymi filarami. Przypominałaby trochę szyb kopalniany, gdyby nie smugi świecących niebiesko rurek w suficie i szaro-srebrny odcień gładkich ścian. Panowała tu smętna monotonia: rzędy jednakowych stołów i pulpitów, ludzie obu płci w żółtych fartuchach i czepkach schyleni nad blatami w pełnym skupieniu. Wir Norin zdołał zauważyć, że przyjęli te pozy, gdy tylko w przejściu zjawił się wicedyrektor. Tormansjanin chrząknął z zadowoleniem.
— Dobrze pomyślane! Administratorzy mogą stąd obserwować pracowników. Sporo próżniaków trzeba często poganiać!
— Nie ma innych sposobów? — zapytał Wir.
— Ten jest najlepszy i najbardziej humanitarny.
— I tak jest w każdym laboratorium?
— W każdym, które mieści się w nowym budynku. Stare budowano znacznie gorzej i kierownicy mają tam trudniej. Uczeni rozmawiają podczas pracy o różnych głupstwach, marnując czas, który winni poświęcić dla państwa. Trzeba ich bardziej pilnować.
Najwidoczniej nauka Jan-Jah, jak i inne rodzaje działalności, miała charakter przymusowy. Wiedza, rozbita na drobne fragmenciki, interesowała ludzi nie bardziej, niż każda inna, bezsensowna i bezcelowa robota. Znaczenie miały tylko stopień naukowy i uprzywilejowane stanowisko. Fragmentaryczne wyniki badań z poszczególnych instytutów dostawały się do rąk wyższej klasy uczonych, pracujących w lepiej wyposażonych, pilnie strzeżonych przez „liliowych”, laboratoriach. Najbardziej utalentowani naukowcy byli zebrani w stolicy i paru jeszcze największych miastach na obu brzegach Oceanu Równikowego. Właśnie wśród tej elity Wir Norin poszukiwał prawdziwych inteligentów, poświęcających się dla szczęścia ludności Jan-Jah, jak inżynier Tael i jego przyjaciele.
Wraz z wicedyrektorem obeszli cały budynek. Wszystkie sale laboratoryjne wyglądały identycznie, różniąc się jedynie aparaturą lub liczbą pracujących.
Читать дальше