— Naszych starodawnych psychologów? Znasz historię?
— Trochę.
— Chciałabym dowiedzieć się o niej więcej! To był dla mnie w szkole najciekawszy przedmiot…
Gospodarz był akurat w domu. Wysoki, stary „dży” nisko ukłonił się astronawigatorowi i ostrożnie uścisnął dłoń Sju-Te. W ciemnym, niskim przedpokoju Wir zwrócił uwagę na masywne drzwi, zamykane na kilka skomplikowanych zamków.
— To nie przeciw złodziejom — wyjaśnił gospodarz. — Na nich nie ma zamka!
— Doprawdy?
— Oczywiście. Myślę, że wielu czerpie satysfakcję z tego, jak bardzo my, „dży”, jesteśmy bezbronni przed chuliganami i złodziejami. Nie możemy się przed nimi obronić, nawet gdybyśmy mieli broń! Musimy zapłacić za darowaną nam długowieczność, nawet jeśli ktoś napada na nas z nożem. Dziwi mnie, jak mało „kży” wykorzystuje możliwości udzielane im przez państwo: wdzierania się do domów, zabijania, upokarzania.
— Czemu państwo miałoby wspierać ten chaos?
— Z bardzo prostego powodu. Dostarcza to rozrywki niezadowolonym z życia i daje złudzenie wolności. Złodzieje nie są tacy straszni, zadowalają się tylko rzeczami. O ileż bardziej niebezpieczne są „oczy władcy”! Dorabiają klucze i przetrząsają mieszkania w nadziei, że znajdą zakazane książki lub pieśni, osobiste dzienniki lub listy.
— Wszystko to jest zakazane?
— Z nieba pan spadł? Ach, prawda, rzeczywiście… — zreflektował się zmieszany gospodarz.
Wir Norin poprosił, by zaprowadził ich do pokojów.
Sju-Te uznała dwa kwadratowe, zawieszone gęsto kotarami pokoiki za całkiem przytulne. Wybrawszy za namową właściciela pokój wychodzący na ulicę w formie przybudówki, z trudem powstrzymywała łzy wdzięczności.
— Wiem, że młode dziewczyny lubią marzyć i obserwować przechodzące obok życie — rzekł nieoczekiwanie życzliwie profesor.
— Ma pan córki? — zapytała.
— Miałem jedną… Zmarła w Pałacu Łagodnej Śmierci. Według zdolności okazała się „kży” i nie chciała posłużyć się moim prawem.
— Jakim? — spytał cicho Wir.
— Prawem uchronienia jednego członka rodziny, nawet jeśli okaże się „kży”. By mógł opiekować się w przyszłości starcem, wciąż jeszcze użytecznym dla państwa. I tak nikt mi nie został…
Norin zmienił temat rozmowy, prosząc, by mógł później sprowadzić SDG, nie przyciągając niczyjej uwagi.
Gospodarz pochwalił taką ostrożność.
— Proszę panią, Sju-Te — zwrócił się do niej Wir — by nigdzie nie wychodziła, dopóki nie dostanie zameldowania w stolicy.
— Proszę się nie obawiać! Dopilnuję i nie wypuszczę nigdzie pańskiej ptaszyny. Prawda, że przypomina gitaukę?
Wir Norin przyznał się, że nie ma pojęcia o podobnym stworzeniu.
— Niewielka, z czarno-szarą główką i ogonkiem, pierś wiśniowa, grzbiet i skrzydła jasnoniebieskie, lazurowe. Nigdy jej pan nie widział?
— Nie!
— Proszę wybaczyć staruszkowi. Wciąż zapominam, że nie jest pan nasz.
Norin zauważył, że Sju-Te wzdrygnęła się przy tych słowach.
Wir dotarł do instytutu wraz z nastaniem ciemności. „Warsztat” się właśnie zebrał. Jak zwykle przyjście Ziemianina wywoływało nieukrywaną ciekawość, zwłaszcza ze strony uczonych.
Norin pamiętał ostrzeżenia Taela. Na każdym takim spotkaniu, oprócz agentów Rady Czterech, mogły też funkcjonować urządzenia zapisujące rozmowy lub podsłuchujące. Niedostatek środków nie pozwalał używać ich na każdym zebraniu, ale wszędzie tam, gdzie był obecny gość z Ziemi, na pewno używano magnetofonu. Postanowił więc nie prowokować rozmów niebezpiecznych dla współuczestników.
Ku zdziwieniu astronawigatora, zgromadzeni zachowywali się swobodnie i mówili całkiem otwarcie. Nasłuchawszy się o samowoli oligarchów, Wir Norin wręcz się wystraszył. Za takie wypowiedzi uczeni powinni od razu trafić do ciupy. Dopiero później uświadomił sobie wyrafinowanie psychologicznej polityki Czagasa: niech się wygadają, skoro i tak muszą wciąż myśleć o sytuacji społeczeństwa, niech upajają się pustosłowiem, zamiast tworzyć tajne związki, których zwalczanie oznaczałoby nieuchronną rzeź użytecznych dla państwa inteligentów.
Pierwszy wystąpił młody uczony o ascetycznym wyglądzie z wystającym podbródkiem i gniewnymi oczami. Mówił o bezużyteczności dalszego rozwoju nauki: im szersze stają się jej horyzonty i głębiej wnika w tajemnice przyrody, tym więcej wymaga wysiłków i nakładów materialnych. Szybkie postępy samotnych badaczy nie są możliwe. Wiedza okazała się zbyt wszechstronna, a coraz bardziej skomplikowane eksperymenty tylko hamują postępy badań, a poza tym piętrzą całe góry niepotrzebnych informacji. Wobec niewielkich nakładów na naukę nie ma nadziei, że zdoła wypełnić stawiane przed nią zadania, przeniknąć głębię paradoksalnych mechanizmów biologicznych i rozwoju społecznego. Wygląda, że uczeni otrzymują dotacje od państwa za to, czego nie mogą osiągnąć, czyli stają się pasożytami, żyjącymi z renty w zależności od zdobytych stopni. Rozproszona wiedza zgłębia zagadnienia nieprzydatne w praktyce, skoro naturalne zasoby planety są na wyczerpaniu. Uczony zakończył wezwaniem do zrezygnowania ze zżerającej wszystkich ambicji i zwrócenia oczu ku niebu, skąd zjawiły się gwiazdoloty potężniejszych cywilizacji, potrafiących korzystać z umiarem ze środków dostarczanych przez naturę. Przede wszystkim chodzi o Ziemian, pobratymców ludu Jan-Jah.
Siedzący obok Norina wicedyrektor pokręcił głową i szepnął:
— Niebezpieczne słowa, bardzo niebezpieczne.
— Coś mu za nie grozi?
— Poważne konsekwencje.
— Konsekwencje prawne?
— Nie sądzę, ale koledzy nie wybaczą mu tej krytyki.
Zza stołu, przy którym zasiadało prezydium „warsztatu”, uniósł się drugi uczony, chmurny i blady, cedzący słowa z jadowitą ironią:
— Nie należy wzywać na pomoc obcych cywilizacji z kosmosu. Prędko okażą się najeźdźcami, my zaś staniemy się niewolnikami. Przewidział to wielki Ino-Kau w Wieku Mądrej Odmowy, to jest w chwili pierwszego kontaktu z inną planetą. Niech wybaczy mi ziemski gość, ale to spojrzenie realisty, nie rozmarzonego romantyka!
— Nie dziwię się! — zripostował Wir. — Na Ziemi, jeszcze w Erze Rozbicia Świata, znany chiński uczony, Jang, żądał, żebyśmy nie odpowiadali na wezwania z kosmosu. W tym samym czasie niemiecki astronom, Herder oznajmił, że kontakt z innymi planetami może być ostatnią szansą uniknięcia zbiorowego planetarnego samobójstwa. Miał na myśli wojnę z użyciem najstraszniejszej broni, jaką wówczas stworzyła nauka.
Zabrał głos teraz zastępca dyrektora, wyliczając sukcesy naukowe uczonych tego instytutu w dziedzinie biologii i medycyny, zwłaszcza stworzone przez nich leki halucynogenne i metody przestrajania psychiki.
— Oto konkretna odpowiedź na insynuację pierwszego mówcy, jakoby nauka nie osiągała rezultatów w kwestiach społecznych. Ma bezpośredni związek z dobrem ludzkości.
— Wybaczcie cudzoziemcowi pytanie — wtrącił Norin — ale w jaki sposób?
— Informacja, bez względu na to, jak wielka, nie tworzy sama z siebie mądrości i nie pomaga człowiekowi przezwyciężać problemów. Bezgraniczna ludzka głupota nie daje możliwości zrozumieć prawdziwej natury nieszczęść. Za pomocą naszych aparatów i chemikaliów wbijamy do tępych głów podstawowe rozwiązania problemów społecznych. Zgodnie z przykazaniem wielkiego i mądrego Czojo Czagasa stworzyliśmy hipnotyczną żmiję, demaskującą zamysły wrogów naszego państwa. Nasz instytut skonstruował maszyny nasycające powietrze środkami uspokajającymi i halucynogenami, których niewielka dawka jest w stanie zmienić tok myślenia najbardziej zrozpaczonego człowieka, pogodzić z życiowymi dramatami, a nawet śmiercią…
Читать дальше