— Dawni Hindusi mieli przypowieść o potężnym mędrcu, z woli którego wszyscy przed nim pełzali. Mędrzec jednak był nieprzewidujący i został rozszarpany przez tygrysa ludojada w chwili, gdy zbyt mało skupił swą moc na odepchnięciu wrogiego umysłu. Dlatego wasz protest nie powinien przypominać spotkania z tygrysem, lecz powinien zadziałać dopiero po dokładnej analizie sytuacji.
— Mało jeszcze znam waszą planetę, ale nie widziałem dotychczas prawdziwej nauki. Nazwą tą określa się tu jedynie technologię i wąski profesjonalizm, tak odległy od odpowiedzialnego poznawania świata jak rutynowe rzemiosło od artyzmu. Rywalizujecie między sobą w odkrywaniu efemerycznych przyczynków, jakich u nas dokonuje się codziennie setkami. To oczywiście jest też ważne i potrzebne, ale nie tworzy całej nauki. Wbrew powszechnemu mniemaniu, Jan-Jah nie cierpi na brak technologii ani na jej nadmiar. Macie nadmiar techniki w głównych centrach i jej niedostatek w peryferyjnych ośrodkach, co powoduje ogromną nierówność i nieumiejętność jej użytkowania.
— Synteza wiedzy i oświata dla mas nie wydaje się u was podstawowym komponentem badań, a jest przecież fundamentem prawdziwej nauki. Stąd bierze się to nagromadzenie nieistotnych informacji, przedwczesnych odkryć, dokonanych bez przemyślenia i koniecznej selekcji, co nie pozwala wam poszerzyć naukowych horyzontów. Równocześnie pycha młodych badaczy, w istocie niedouczonych technologów, uważających się za naukowców, doszła do tego, że marzą o przebudowie wszechświata, nie mając bladego pojęcia o jego prawach.
— Przesada! — krzyknął wicedyrektor.
— Dokładnie tak! — zgodził się Wir Norin, uchylając się od sporu w ocenie dokonań instytutu.
Wyszedł na ulicę, z radością opuszczając źle wietrzony budynek. Nadeszła wczesna tormansjańska noc z jej absolutną, bezgwiezdną ciemnością, w której tonął niewyraźny szary księżyc. Na rogu, nad daszkiem budki z napojami otumaniającymi zapłonęła latarnia. Tłoczyli się tam mężczyźni, słuchać było zduszone przekleństwa. Lekki wietrzyk przyniósł woń alkoholu, dymu tytoniowego i nocy.
Wir Norin dotarł do hotelu „Lazurowy Obłok”, „zbudził” SDG i wyprowadził go bocznymi schodami na ulicę. Spojrzał ostatni raz na porzucone, niemiłe przytulisko i z przyjemnością pomyślał o zamkniętym na trzy spusty mieszkaniu i spotkaniu z Sju-Te, czułą jak pamięć o niej. Krocząc w towarzystwie dziewięcionoga opustoszałą alejką uschłego skweru, przypomniał sobie słowa profesora o gitauce i postanowił zajrzeć do Muzeum Przyrody. Tylko kiedy? Jutro czeka go kolejna praca z Taelem nad materiałami nadesłanymi dyskiem. Potem nastąpi spotkanie z uczonymi instytutu matematyczno-fizycznego. Oczekują nieznanych dotychczas rewelacji, on zaś nie może im tego dać, z wyjątkiem najbliżej mu znanych obszarów kosmofizyki. Dostosować się do ich odmiennego sposobu myślenia zdołałby tylko wybitny pedagog albo popularyzator, a nie on, Wir Norin. W dodatku tamci mieli ciągoty do objawień metafizycznych.
Astronawigator stanął jak wryty. Obok wzbił obłok kurzu jego dziewięcionóg. W poprzek drogi stało sześciu Tormansjan, oświetlonych odległą latarnią rtęciową. Wir zastanawiał się: iść im na spotkanie, czy odczekać. Niczego by się nie bał, nawet gdyby szedł całkiem sam, a w towarzystwie SDG nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Mógł jednak w obronie mocno uszkodzić Tormansjan i należało tego uniknąć.
— Jesteś ziemski? — spytał porywczo jeden z młodzieńców, niewątpliwych „kży”, podchodząc do Ziemianina.
Wir skinął twierdząco głową.
— To jesteś nam potrzebny. Jest między wami szalenie piękna kobieta. Widziałem ją w podmiejskim parku. Nazywa się Ewiza Tanet. Ewiza Tanet — powtórzył, przeciągając w rozmarzeniu samogłoski.
— To lekarz naszej wyprawy, medyk Gwiezdnej Floty.
— Uuu! — krzyknął zagadkowo „kży”. — Mówiła mi, żebym się skontaktował z waszą władczynią. Też się ładnie nazywa, nie tak ładnie jak Ewiza, ale brzmi przyjemnie: Faj Rodis. Powiedziała, żebym koniecznie z nią pogadał, że to ważne dla nas i dla was. Nie wiem, dlaczego. Ale jej obiecałem. I wyszło na to, że ja, znany wszystkim Gzer Bu-Jam, przed którym drżą „kży” i „dży”, nie mogę spełnić obietnicy. Dostępu do ziemskiej władczyni broni cała armia liliowych drani, a „dży” mi nie ufają. Myślą, że jestem przekupiony przez „żmijowatych”. A na co mi ich forsa…
— Pewnie na nic — przytaknął z uśmiechem Wir.
— O to, to! Możesz mi zawierzyć i umówić na rozmowę z władczynią?
— Wierzę i mogę.
— Kiedy?
— Teraz. Chodźmy gdzieś, gdzie nikt nie chodzi i jest jakiś mur, za którym można ukryć światło bijące z ekranu.
— A, taka sprawa! — zawołał z satysfakcją „kży” i zaprowadził Norina w bok od głównej alei, gdzie przecinała ścieżkę długa płyta z wykutymi w niej pouczającymi sentencjami. Takie tablice spotykało się w różnych rejonach miasta, lecz Wir nigdy nie zauważył, by ktokolwiek czytał te napisy.
Znał codzienny rozkład zajęć Rodis. Powinna być teraz na górze. Faktycznie, na sygnał jego SDG, Faj odpowiedziała natychmiast. Pojawiła się na zaimprowizowanym na kamiennej tablicy ekranie, ubrana nie w zwykłą tormansjańską odzież, jaką nosiła w Skarbnicy Historii, lecz w krótkiej białej sukience z głębokim dekoltem.
— Uuu! — wyrwał się po raz drugi Tormansjaninowi okrzyk ni to zdziwienia, ni to zachwytu.
Astronawigator powiedział o „kży”, chcącym się skontaktować na prośbę Ewizy Tanet. Rodis wezwała Gzera Bu-Jama, by wszedł w pole zasięgu nadajnika, parę sekund mu się przyglądała i powiedziała:
— Przyjdź do mnie!
— Kiedy i gdzie?
— Chcesz teraz? Podejdź, nie zwracając na siebie uwagi pod pomnik Władcy Czasu i idź na prawo od niego do ósmego domu przy ulicy Ostatniej Wojny. Za pierwszym razem przyjdź sam. Ile czasu ci na to potrzeba? Będę na ciebie czekała i zaprowadzę do siebie.
Rodis przerwała połączenie, a Wir natychmiast wyłączył SDG.
— No i fajnie! — zakrzyknął uradowany „kży”. — Jakie to wszystko proste u prawdziwych ludzi! Dobrze, przekaż ode mnie ukłony dla Ewizy Tanet! Szkoda, że więcej jej nie zobaczę.
— A to czemu? Kiedy przyjdziesz do Rodis, poproś ją, by połączyła się z gwiazdolotem i wezwała Ewizę.
— Tak! A o czym ja z nią będę gadał? — zaniepokoił się „kży”.
— Chociaż na nią popatrzysz!
— Dobre i to. Uuu, dzięki, przyjacielu! Czas na mnie. — Tormansjanin mocno uścisnął dłoń Ziemianina.
Wir się uśmiechnął. Niełatwo było zyskać wdzięczność mieszkańca stolicy Jan-Jah.
Gdyby astronawigator znowu zabłądził w zaułkach Starego Miasta, tym razem przywiódłby go na miejsce ostry słuch Ziemianina. Z daleka słuchać było ujadanie psów, bo psy były równie źle wychowane, jak ich właściciele.
Sju-Te wybiegła do przedpokoju, słysząc zgrzyt otwieranych zamków. Z okrzykiem: „Dziękuję, dziękuję!” rzuciła się w stronę przybyłego, lecz zastygła, powstrzymana nieśmiałością. Okazało się, że dostała tymczasem niebieski kawałek plastiku z odpowiednimi znakami i stemplami, dający prawo przebywania w stolicy.
Wir Norin ucieszył się, słysząc jedyny w swoim rodzaju głos dziewczyny, niższy, niż gardłowe falsety większości Tormansjanek, lecz wyższy i bardziej dźwięczny niż piersiowe mezzosoprany kobiet z gwiazdolotu. Sju-Te z macierzyńską troską kobiet Jan-Jah, zobowiązanych przede wszystkim nakarmić mężczyznę, przygotowała kolację z zapasów gospodarza i zmartwiła się, usłyszawszy, że ten nie jada niczego wieczorem, a tylko pije jakiś specjalny napój. Gdyby kosmonauta wiedział, ile trudu włożyła w przygotowanie jedzenia na prymitywnych tormansjańskich palnikach, postarałby się na pewno chociaż coś skubnąć. Nie mając pojęcia o płytkach grzewczych i wiecznie zapaćkanych rondlach, spokojnie odmówił posiłku. Dziewczyna poprosiła o pozwolenie przyjścia, kiedy mężczyzna odpocznie. Ma do niego ważne pytanie.
Читать дальше