— Wysiądźmy wcześniej! — szepnęła pobladła Sju-Te.
Rozpychając tłum łokciami, wyszli na puste, spalone słońcem przedpola. Sju-Te zaproponowała iść dalej na piechotę. Jej małe stópki stąpały dziarsko i niepowstrzymanie. Śpiewała Ziemianinowi stare pieśni i hymny bojowe z dawnych lat, mocno różniące się od rwanych rytmów, modnych obecnie w stolicy. Chwilami zatrzymywała się, by podkreślić melodię tańcem, on zaś radował się jej figurą i zręcznymi ruchami. Minąwszy wysuszoną podgórską równinę, przeszli ostatnie dwanaście kilometrów kamienną granią, porośniętą z rzadka starymi, cienkolistnymi drzewami, prawie wcale nie dającymi cienia. Zachodnia strona góry odsłaniała szeroką dolinę wysuszonego jeziora. Słaby wiaterek wznosił tam szare kłęby kurzu.
Obelisk z błękitnawego kamienia, przyozdobiony czarnymi, wykutymi w nim napisami, stał na granicy pola starodawnej bitwy, stosy zaś nieociosanych kamieni, rozrzucone tu i ówdzie, oznaczały miejsca pochówku. Było ich bardzo dużo. Szerokie pole, rozciągające się niemal po horyzont, było miejscami zryte transzejami i wałami. Czas zatarł ślad, wolno rosnące drzewa tormansjańskie wyrosły na użyźnionej trupami glebie, teraz jednak z cienkiej sieci cieni sterczały tylko głazy. Nic nie zostało, co przypominałoby o okrucieństwie gigantycznej bitwy, cierpieniach rannych, lęku pokonanych, wrzuconych do jeziora. Ponure miejsce, na pół martwe drzewa, spękana ziemia…
Gorący wiatr szeleścił w gałęziach, jakieś zielonkawe owady ospale pełzały u korzeni. Sju-Te wybrała największy kurhan o piramidalnym kształcie, zbudowany z ułomków o ciemnoczerwonym odcieniu zaschniętej krwi i uklękła przy nim. Przyłożywszy palce do skroni i pochylając głowę, zaczęła szeptać modlitwę. Wir czekał dopóki nie dopełni obrzędu. Gdyż dziewczyna podniosła się, spytał:
— Kto tutaj walczył i kogo pokonano?
— Legenda powiada o starciu między władcami przedniej i tylnej półkuli. Zginęły setki tysięcy ludzi. Zwyciężył władca przedniej i na całej planecie ustanowiono jedną władzę. Bitwę tę określa się jako zwycięstwo mądrości nad ciemnymi, wstecznymi siłami.
— Pani przodkowie walczyli po stronie zwyciężonych?
— Tak!
— A gdyby zwyciężyli wasi ludzie? Czy życie byłoby inne?
— Nie wiem. A po co je zmieniać? Stolicą byłoby pewnie Kin-Nan-Te. Domy budowano by inaczej, tak jak u nas, w formie wież. Może moi przodkowie zostaliby „żmijowatymi”…
— I chciałaby pani przynależeć do tej elity?
— O, nie! Wciąż się bać o pozycję, oglądać za siebie, podejrzewać wszystkich i być powszechnie znienawidzona? Może jestem głupia i niewykształcona, ale nie chciałabym tak żyć. Lepiej wcale…
To właśnie „lepiej wcale” przenikało świadomość młodych Tormansjan, należących do klasy „kży” i warunkowało nieprzezwyciężony fatalizm. „Po co żyć?” wydawało się nieodpartym argumentem.
Wir Norin raz jeszcze ogarnął spojrzeniem wypalone pole. Siła wyobraźni zapełniła je chrzęstem maszyn bojowych, krzykami i jękami setek tysięcy ludzi, stosami zwłok na zrytej, kamienistej glebie. Odwieczne pytania: „Dlaczego? Po co?” wydawały się na tym tle dziwnie bezzasadne. Oszukani ludzie, wierząc, że walczą o swoją przyszłość, za „swój” kraj, swoich bliskich, umierali, przyczyniając się do wywyższenia oligarchów, piramidy hierarchii i jeszcze większego ucisku. Bezsensowne cierpienia i niepotrzebne zgony…
Zwrócił się z westchnieniem do dziewczyny:
— Chodźmy stąd, Sju-Te!
Ziemianin i Tormansjanka zeszli ze wzgórz. Wir zaproponował, by przeciąć na przełaj grzbiet starej drogi, kierując się na okrągłą górkę ze zrujnowanym budynkiem na szczycie, majaczącym smutno w szarej dali. Szybko dotarli na miejsce. Astronawigator zauważył, że Sju-Te zmęczyła się i postanowił zrobić postój w cieniu ruin. Dziewczyna położyła się na ziemi, podpierając głowę rękami. Norin spostrzegł, że uważnie przypatruje się ścianie i marszczy czoło, jak gdyby usiłując coś sobie przypomnieć. Nagle wstała i obeszła dookoła rozwalinę. Potem długo oglądała napisy i relief przedstawiający ogromną dłoń, wyciągniętą w jakby geście przyjaznej pomocy. Trochę uspokojona, usiadła znów obok Wira, obejmując kolana rękami w pozie żywo przypominającej Czedi i długo w milczeniu patrzyła w dal na miraże błękitnych jezior, które wchłaniały dym i kurz Ośrodka Mądrości.
— Ile masz lat? — spytała nagle.
— Według waszej liczby lat, które są znacznie krótsze niż na Ziemi, sto sześćdziesiąt lub czterdzieści dwa wedle kalendarza Białych Gwiazd, identycznego z ziemskim.
— U was to dużo czy mało?
— Na dawnej Ziemi na waszym poziomie rozwoju, był to średni wiek, nie młody i nie stary. Obecnie to wciąż młodość. Według naszych kryteriów mój wiek psychologiczny to dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, a u Rodis dwadzieścia pięć. Mamy długie dzieciństwo. Nie infantylizm, lecz przedłużone dzieciństwo w sensie postrzegania świata. A pani ile ma lat?
— Osiemdziesiąt lub dwadzieścia według Białych Gwiazd. Zbliżam się do naszego ostatecznego wieku i zostało mi pięć lat, nim wejdę do Pałacu Łagodnej Śmierci. Ciebie dawno by już tam wysłali. Nie… gadam głupoty, jesteś przecież uczonym i żyłbyś tu długo jako „dży”!
— Nie mogę sobie wyobrazić tej okropności!
— Nie ma w tym niczego okropnego. Tak jest nawet lepiej. Nie spędzamy dzieciństwa w lepszych szkołach, jak przyszli „dży”, których tam męczą wiedzą niepotrzebną do życia. Nie chorujemy, bo umieramy w pełni sił…
— Jest pani przygnębiona, Sju-Te? Proszę mi spojrzeć w oczy!
Przeniosła na niego smutny wzrok, jakby mówiący: „Widzę koniec swojej drogi życiowej”.
— Nie — odpowiedziała powoli. — Po prostu dzisiaj już drugi raz stykam się z dawną śmiercią.
— Jak to? To także pomnik? Co tu się wydarzyło?
— Nie pomnik, lecz świątynia. W Wieku Głodu i Mordu żył sławny lekarz Rce-Juti. To on wynalazł sposób Łagodnej Śmierci. Jego następcy i asystenci zbudowali ten chram Przyjaznej Dłoni nad bezdenną studnią zamierzchłej przeszłości. Rce-Juti rzekł wszystkim słabym, nieuleczalnie chorym, zmęczonym życiem, prześladowanym i zagubionym: „Przyjdźcie tutaj wszyscy, a ofiaruję wam spokój, dam łagodną śmierć. Przyjdzie do was łagodna i piękna, młoda i kusząca. Na tej planecie nikt nie może dać niczego lepszego, a wy sami przekonaliście się, ile warte są puste obietnice”. I mnóstwo ludzi przychodziło do niego. W pierwszej komnacie zmywali z siebie kurz drogi, zrzucali ubrania i nadzy wstępowali do następnej, wysoko sklepionej sali, gdzie pogrążeni w głębokim śnie umierali szybko i bezboleśnie… Bezdenna studnia przyjmowała ich ciała. Zrozpaczeni, ci, którzy stracili zdrowie lub bliskich, nie przestawali przychodzić, wychwalając mądrość lekarza. To było bardzo dawno…
— I z tego dobrodziejstwa wynika państwowy obowiązek umierania. Pałace Łagodnej Śmierci, podział ludzi na „kży” i „dży”… Czy mądry Rce-Juti mógł przewidzieć tak straszne następstwa?
— Nie wiem — odpowiedziała bezradnie.
— I nie trzeba — rzekł Norin, patrząc na jej rozwiane włosy.
Pochyliła się ku jego twarzy i jej drżąca, ostrożna dłoń musnęła, zdawało się, samo serce Norina. Wyobraził sobie gigantyczne czarne ściany inferna, otaczające Sju-Te, za którymi nie było dla niej niczego, żadnej opoki dla wiary ani duszy.
Wysiłkiem woli pokonał tę wizję, uśmiechnął się i powiedział jej, że jest mądra i czarująca i o tym, jak bardzo mu się podoba.
Читать дальше