„Ważne pytanie” zadane zostało, ledwie stanęła w progu i Wir Norin nie zdołał szukać wykrętów pod przenikliwym, żądającym prawdy spojrzeniem.
— Tak, Sju-Te, nie jestem mieszkańcem Jan-Jah, lecz pochodzę z bardzo dalekiej planety, zwanej Ziemią. Z tego gwiazdolotu, o którym słyszałaś, lecz, jak widzisz, nie jesteśmy bandą kosmicznych zbójów i szpiegów. Jesteśmy jednej krwi, nasi wspólni przodkowie ponad dwa tysiące lat temu żyli na jednej planecie, na Ziemi. Wszyscy pochodzicie stamtąd, nie z żadnych Białych Gwiazd.
— Wiedziałam! — zawołała triumfalnie dziewczyna. — Jesteś zupełnie inny, od razu zauważyłam. Czuję się przy tobie lekko i radośnie, jak nigdy w życiu! — Dziewczyna opadła na kolana, chwyciła dłoń astronawigatora i przycisnęła do policzka, zamykając oczy.
Wir delikatnie wyswobodził dłoń, czule i ostrożnie podniósł małą Tormansjankę i posadził obok siebie na kanapie.
Opowiedział jej o Ziemi, o ich przybyciu tutaj, o śmierci trojga Ziemian. W SDG było parę „gwiazdek”, ułatwiających poznanie życia na Ziemi.
Tak zaczęły się ich wspólne wieczory. Nieumiarkowana ciekawość i podziw miłej słuchaczki cieszyły Wira, tłumiąc nękające go od jakiegoś czasu przeczucie, że nie zobaczy więcej rodzinnej planety.
Już w pierwszych chwilach po wylądowaniu na Tormansie odczuwał całym sobą nieprzyjazną atmosferę psychiczną. Ogólna nieżyczliwość, podejrzliwość, a szczególnie głupia i śmieszna zawiść sąsiadowały z pragnieniem wybicia się za wszelką cenę z ciemnej masy. To ostatnie zjawisko Ziemianie tłumaczyli wcześniejszym kolosalnym przeludnieniem, gdy poszczególne jednostki tonęły bezimiennie w nieprzebranym ludzkim oceanie. Atmosfera psychologiczna Jan-Jah podobna była złej wodzie, w jaką czasem wpada pływak. Zamiast spokoju i czystości dawała uczucie wstrętu, świerzbienie i brud. Takie miejsca nazywano dawniej na Ziemi „złą wodą”. Tam, gdzie rzeki nie spływały z promiennych gór, gdzie potoki nie były odświeżane przez źródełka, lasy i czyste deszcze, a przeciwnie, tworzyły się bagna, martwe odnogi i zamknięte stawy, przesycone zgnilizną umierających resztek życia. Podobnie było z atmosferą psychiczną: tysiącletni zastój, dreptanie w miejscu, nawarstwienie złych myśli i zastarzałych uraz prowadzi do tego, że ginie „świeża woda” czystych uczuć i wysokich celów tam, gdzie zabrakło „wiatru” poszukiwania prawdy i wyrozumiałości dla potknięć.
Zapewne przebywanie w złej „wodzie psychicznej” zrodziło przeczucie tragicznego końca.
Wir Norin wspominał katastrofalne skutki, jakie nastąpiły na różnych planetach, w tym również na Ziemi przed nastaniem komunizmu, kiedy cywilizacja nieostrożnie wydobywała na powierzchnię groźne dla życia śmieci z archaicznych okresów rozwoju planety. Gaz, ropa naftowa, sole, wciąż żywe kultury bakterii, pogrzebane niegdyś pod wielokilometrowymi warstwami geologicznymi, wyszły znów na wierzch, wypuszczone w obieg biosfery, zatruwając wodę morską, wysuszając glebę, krążąc w powietrzu. Trwało to tysiąclecia. Wobec takiej działalności niebezpieczna zabawa z substancjami radioaktywnymi w Godzinie Byka przed świtem wyższej formy społecznej, była krótkotrwała i nie tak znacząca. Tu na Tormansie ludzie, naruszając równowagę przyrody, zdegradowali też ludzką psychikę poprzez fatalne warunki życia. Podobnie jak nafta i sól wydobywane z głębi planety, spod rozerwanego pokrowca wychowania i samokontroli wyszły na jaw archaiczne relikty zezwierzęcenia, przeżytki pierwotnej walki o byt.
W odróżnieniu jednak od pierwotnego zwierzęcia, którego zachowanie uwarunkowane było twardymi prawami dżungli, postępowanie niewychowanego człowieka było nieprzewidywalne. Brak współczucia dla innych wywodzi się z przekonania: „Świat jest stworzony dla mnie” i okazuje się kardynalnym błędem w wychowaniu dzieci. Dlatego człowiek zazdrości i szkodzi swojemu bliźniemu, który z kolei nauczony jest mścić się z całej mocy swego bydlęcego kompleksu niższości. W całym życiu Tormansa uderzała wszechogarniająca i bezustanna zawziętość, której odczucie boleśnie raniło serca Ziemian, wychowanych w przyjaznej ziemskiej atmosferze.
Tym bardziej zaskakująca okazała się dla Norina Sju-Te ze swą troską o innych, dobrocią i czułością, nie wiedzieć skąd objawionymi w świecie Jan-Jah. Dziewczyna zapewniała, że nie jest wyjątkiem, że są jeszcze tysiące podobnych do niej kobiet na planecie.
Martwiło to astronawigatora, ponieważ cierpienie takich ludzi jest znacznie silniejsze od innych. W oczach dziewczyny Wir dostrzegał głębię duszy, która przezwyciężyła własny mrok i rozpaczliwie broniła się przed osaczającą ciemnością.
Niełatwo kiełkowały w jego duszy czułość bliskości i bolesny żal, kiedyś tak typowe dla jego przodków, a utracone, jako nieprzydatne, w światłej erze komunizmu.
Trzeciego dnia przy śniadaniu zauważył, że Sju-Te jest czymś niezwykle poruszona. Czytając w jej duszy jak w otwartej księdze, wyczuł jej gorące pragnienie zobaczenia czegoś, o czym dawno marzyła, lecz nie miała odwagi o to poprosić. Przyszedł jej z pomocą, mówiąc jakby od niechcenia, że ma dziś wolny ranek i chętnie przejdzie się z nią, dokąd tylko zechce. Dziewczyna wyznała, że chciałaby zwiedzić Pneg-Kir, niedaleko pod miastem. Brat pisał jej, że było to pole największej bitwy dawnych czasów, w której poległ jakiś ich przodek (na Tormansie ludzie nie znali swych rodowodów) i obiecał ją tam zawieźć. Chciałaby tam pojechać na pamiątkę brata, ale dla samotnej dziewczyny, nieznającej stolicy, byłoby to zbyt niebezpieczne.
Wir Norin i Sju-Te wepchnęli się do przepełnionego wagonu transportu publicznego, jadącego w dymie, z rykiem, z częstymi zrywami i hamowaniami wykonywanymi nerwowo, a raczej prymitywnie przez kierowcę. Przez zapylone okna ledwie majaczyły jednakowe ulice z uschniętymi tu i ówdzie drzewkami. We wnętrzu panowała nieznośna duchota. Z rzadka, po głośnej awanturze, otwierano okna, a wówczas do środka wdzierał się nagrzany kurz, wywołując nową falę przekleństw, okna więc znów zamykano. Mężczyzna i dziewczyna stali naciskani ze wszystkich stron, uczepieni podwieszonych u sufitu uchwytów. W końcu tłum ich rozdzielił. Wir zobaczył, jak Sju-Te ze wszystkich sił stara się uniknąć zbliżenia z młodym człowiekiem z szerokim nosem i asymetryczną twarzą, którą bezczelnie przysuwał do niej. Stojący przed nią drugi, zupełny jeszcze młodzik, z fanatycznym wyrazem oczu popychał dziewczynę plecami w stronę starszego kolegi. Sju-Te spotkała się wzrokiem z Wirem, prychnęła ze wstydu i oburzenia, i odwróciła się, nie chcąc narażać Ziemianina na szarpaninę z pasażerami. Być może zbyt dobrze pamiętała spotkanie z chamskim portierem hotelowym, który musiał później całować pokornie jej stopy. Astronawigator pojął wszystko w ułamku sekundy, wyciągnął dłoń i oderwał nachalnego młodzieńca od Sju-Te. Tamten odwrócił się i zobaczył wysokiego, silnego osobnika, patrzącego nań bez gniewu. Klnąc, usiłował się wyswobodzić z uścisku. Miał jednak wrażenie, że nie chwyciła go ludzka ręka, lecz stalowe kleszcze. Z dojmującym strachem młodzieniec poczuł jak palce wgłębiają się coraz bardziej w mięsień, zgniatając i paraliżując naczynia krwionośne i nerwy. Zakręciło mu się w głowie, kolana ugięły się i chłopak zawył z przerażeniem: „Przepraszam, już więcej nie będę!” Wir puścił go. Wtedy tamten zakrzyczał na cały wagon, że prawie go zabili za dziewczynę, niewartą złamanego grosza.
Ku zdziwieniu Norina większość pasażerów wzięła stronę kłamcy. Zaczęli wrzeszczeć i wygrażać mu pięściami.
Читать дальше