Nagłe ktoś zakasłał w przedpokoju za jego plecami. Malanowa jakby wicher zdmuchnął z tapczanu. Oczywiście zupełnie niepotrzebnie. Nikogo tam w przedpokoju nie było. W łazience również. Ani w ubikacji. Sprawdził zamek u drzwi, wrócił na tapczan i wtedy zauważył, że trzęsą mu się kolana. Do diabła, nerwy mnie zawodzą. A ten typ jeszcze mi wmawiał, że jest podobny do niewidzialnego człowieka. Glista w okularach, a nie żaden tam niewidzialny człowiek! Drań. Jeszcze raz wykręcił numer Walki, rzucił słuchawkę i zdecydowanymi ruchami zaczai wciągać skarpetki. Zadzwonię od Wieczerowskiego. Sam sobie winien, bez przerwy wisi na telefonie… Włożył czystą koszulę, sprawdził, czy ma w kieszeni klucz, zamknął za sobą drzwi i pobiegł schodami na górę.
Na piątym piętrze, w niszy zsypu, czuliła się parka. Chłopak był w ciemnych okularach, ale Malanow znał tego smarkacza spod siedemnastego — kandydat na szeregowca bez cenzusu, drugi rok nigdzie nie może zdać, zresztą nawet się specjalnie nie wysila… Potem do samego siódmego piętra nie spotkał już nikogo. Ale cały czas miał przeczucie, że za sekundę na kogoś wpadnie. Złapią go za łokieć i powiedzą cicho: „Chwileczkę, obywatelu…”.
Bogu dzięki, Filip był w domu. Jak zwykle wyglądał tak, jakby się właśnie wybierał do ambasady Niderlandów na przyjęcie z okazji przybycia Jej Królewskiej Mości i tylko czekał na samochód, który za pięć minut ma po niego przyjechać. Był w jakimś niebywałej urody kremowym garniturze, w niewyobrażalnych mokasynach i w krawacie. Ten krawat szczególnie wpędzał Malanowa w depresję. Nie mógł pojąć, jak można pracować w domu z krawatem na szyi.
— Pracujesz? — zapytał Malanow.
— Jak zwykle.
— Ja tylko na chwilę.
— Jasne — powiedział Wieczerowski. — Chcesz kawy?
— Poczekaj — powiedział Malanow. — A zresztą daj.
Poszli do kuchni. Malanow usiadł na swoim krześle, a Wieczerowski zaczął odprawiać nabożeństwo nad przyborami do parzenia kawy.
— Zaparzę po wiedeńsku — powiedział, nie odwracając głowy.
— Może być — zgodził się Malanow. — Masz śmietankę?
Wieczerowski nie odpowiedział. Malanow patrzył, jak pod cienką kremową tkaniną energicznie pracują jego wystające łopatki.
— Czy u ciebie był śledczy z prokuratury? — zapytał.
Łopatki na moment znieruchomiały, a po chwili nad pochylonym ramieniem powoli zjawiła się odwrócona, długa, piegowata twarz z obwisłym nosem, rudymi brwiami uniesionymi wysoko nad górną krawędzią potężnej rogowej oprawy okularów.
— Przepraszam… Jak powiedziałeś?
— Powiedziałem: czy był u ciebie dzisiaj śledczy z prokuratury, czy nie?
— Dlaczego akurat z prokuratury? — zainteresował się Wieczerowski.
— Dlatego, że Śniegowej się zastrzelił — powiedział Malanow. — U mnie już byli.
— Jaki Śniegowoj?
— No, ten facet, który mieszka naprzeciwko mnie. Konstruktor rakiet.
— A…
Wieczerowski odwrócił się i jego łopatki znowu zaczęły się poruszać.
— Nie znałeś go? — zapytał Malanow. — Mam wrażenie, że widziałeś go u mnie.
— Nie — powiedział Wieczerowski. — Jeśli pamiętam — nie.
W kuchni wspaniale zapachniało kawą. Malanow usiadł wygodniej. Opowiedzieć, czy nie warto? W tej lśniącej, aromatycznej kuchni, gdzie było tak chłodno pomimo wściekłego słońca, gdzie każda rzecz zawsze stała na swoim miejscu i wszystko było wyłącznie w najlepszym gatunku — światowy standard albo nieco powyżej — wydarzenia ostatniej doby wydawały się pozbawione wszelkiego sensu, dzikie, nieprawdopodobne… jakieś lepkie i niechlujne.
— Znasz kawał o dwóch kogutach? — zapytał Malanow.
— O dwóch kogutach? Znam o trzech kogutach. Absolutnie kretyński. Dla półgłówków.
— Nie! O dwóch! — powiedział Malanow. — Nie znasz?
I opowiedział kawał o dwóch kogutach. Wieczerowski nijak nie zareagował. Można było sądzić, że nie kawał mu opowiedziano, a zaproponowano do rozwiązania trudne zadanie, taki przynajmniej miał wyraz twarzy — skupiony, pełen namysłu, kiedy stawiał przed Malanowem filiżankę kawy, dzbanuszek pełen śmietanki i kryształowy talerzyk z konfiturami. Następnie nalał kawę sobie, siadł naprzeciw, trzymając filiżankę w powietrzu umoczył w kawie wargi i wreszcie powiedział:
— Znakomite. Mam na myśli kawę. A nie twój kawał.
— Rozumiem — smętnie powiedział Malanow.
Przez czas jakiś w milczeniu delektowali się kawą po wiedeńsku. Potem Wieczerowski powiedział:
— Wczoraj trochę myślałem nad tym twoim zadaniem… Czy nie próbowałeś zastosować funkcji Hartwiga?
— Wiem, wiem — powiedział Malanow. — Sam na to wpadłem.
— No i co?
Malanow odsunął od siebie pustą filiżankę.
— Słuchaj, Filipie — powiedział. — Zostawmy w spokoju te cholerne funkcje Hartwiga. W głowie mam młyn parowy, a ty…
9…przez chwilę milczał, gładząc dwoma palcami gładko ogolony policzek, a następnie wyrecytował:
— I nawet śmierci w twarz spojrzeć przed śmiercią nam nie sądzono, z oczami zawiązanymi na kaźń nas poprowadzono… — i dodał: — Biedactwo.
Nie było całkiem jasne, kogo miał na myśli.
— Wszystko już mogę zrozumieć — powiedział Malanow. — Ale ten facet z prokuratury…
— Chcesz jeszcze kawy? — przerwał mu Wieczerowski.
Malanow pokręcił głową i wtedy Wieczerowski wstał.
— W takim razie chodźmy do mnie — powiedział.
Przeszli do gabinetu. Wieczerowski usiadł za biurkiem — idealnie pustym, z samotną kartką papieru na środku — wyjął z szuflady automatyczny notes, nacisnął jakiś guziczek, przebiegł wzrokiem po spisie telefonów i wykręcił numer.
— Poproszę Igora Pietrowicza Zykina — powiedział ospałym dygnitarskim tonem. — Przecież mówię — Igora Pietrowicza Zykina… Wyjechał z ekipą śledczą? Dziękuję. — Odłożył słuchawkę. — Igor Pietrowicz Zykin wyjechał z ekipą śledczą — zawiadomił Malanowa.
— Chla z dziwkami mój koniak, tak wygląda jego ekipa śledcza… — burknął Malanow.
Wieczerowski przygryzł wargę.
— To już nieważne. Ważne, że Igor Pietrowicz Zykin naprawdę istnieje.
— Oczywiście, że istnieje! — powiedział Malanow. — Pokazał mi swoją legitymację służbową… A może myślałeś, że to byli oszuści?
— Raczej wątpię…
— Bo ja też nie przypuszczam. Z powodu butelki koniaku wdawać się w taką historię… tuż obok opieczętowanego mieszkania.
Wieczerowski skinął głową.
— A ty powiadasz: funkcje Hartwiga! — powiedział Malanow z wyrzutem. — Co tu gadać o pracy! Tylko patrzeć, jak mnie…
Wieczerowski patrzył na niego uważnie rudymi oczami.
— Dima — powiedział — a czy ciebie nie zdziwiło, że Śniegowej zainteresował się twoją pracą?
— Jeszcze jak! Nigdy w życiu nie rozmawiałem z nim o pracy…
— A co mu opowiedziałeś?
— No… w najogólniejszych zarysach… On właściwie nie wypytywał o szczegóły.
— I jak zareagował?
— Nijak. Moim zdaniem, był rozczarowany. „Gdzie rzeka, a gdzie las”, tak się wyraził.
— Jak, proszę?
— „Gdzie rzeka, a gdzie las”…
— A co to właściwie znaczy?
— Jakiś cytat z klasyki… W tym sensie, że niby gdzie Rzym, a gdzie Krym…
— Aha… — Wieczerowski z zadumą pomrugał krowimi rzęsami, potem wziął z parapetu czystą popielniczkę, wyjął z biurka kapciuch oraz fajkę i zaczął ją nabijać. — Aha… „Gdzie rzeka, a gdzie las”… Dobre. Trzeba będzie zapamiętać.
Читать дальше