— A w jakich okolicznościach zawarliście znajomość? Malanow zaczął sobie przypominać. Rzeczywiście, w jakich okolicznościach? Do diabła… Kiedy po raz pierwszy przyniósł klucz czy co?… Nie, wtedy już się znaliśmy…
— Hm… — powiedział Malanow, zdjął nogę z nogi i podrapał się w kark. -Wie pan: nie pamiętani. Pamiętam tylko… Winda się zepsuła, a Irena — to moja żona — wracała ze sklepu z synem i z zakupami… Arnold Pawłowicz wziął od niej siatkę i dziecko… Żona zaprosiła go do nas… Zdaje się, że tego samego dnia wieczorem przyszedł…
— Był w mundurze?
— Nie — odpowiedział z przekonaniem Malanow.
— Tak… A więc wtedy zaczęła się wasza przyjaźń?
— No, może to przesada. Przychodzi czasami do nas… przynosi książki, od nas pożycza… czasami pijemy razem herbatę… a kiedy jedzie na delegację, zostawia u nas klucze…
— Po co?
— Jak to po co? — zdziwił się Malanow. — Mało co…
A rzeczywiście — po co? Jakoś mi to nigdy nie przyszło do głowy. Zapewne tak, na wszelki wypadek…
— Zapewne po prostu na wszelki wypadek — powiedział Malanow. — Na przykład, może jakiś krewny przyjechać… albo coś w tym rodzaju…
— Ktoś przyjeżdżał?
— Ależ nie… Jeśli dobrze pamiętam — nie przyjeżdżał. W każdym razie przy mnie. Być może żona coś będzie wiedziała na ten temat…
Igor Pietrowicz z zadumą pokiwał głową i następnie zapytał:
— A czy kiedykolwiek rozmawiał z nim pan o nauce, o pracy? Znowu o pracy.
— O czyjej pracy? — ponuro zapytał Malanow.
— Oczywiście, o jego. Przecież on, zdaje się, był fizykiem?
— Nie mam pojęcia. Chyba raczej już konstruktorem rakiet.
Jeszcze nie zakończył zdania, kiedy mu mróz przeszedł po skórze. Jak to był? Dlaczego był? Nie przyniósł klucza… O Boże, co się tam stało? Był już gotów wrzasnąć na całe gardło: „W jakim to sensie był?”, ale w tym momencie Igor Pietrowicz kompletnie zbił go z pantałyku. Błyskawicznym gestem florecisty wyrzucił dłoń w kierunku Malanowa i sprzed nosa porwał mu jakiś brudnopis.
— A to skąd u pana? — zapytał ostro i jego spokojna twarz nagle drapieżnie schudła. — Skąd to pan ma?
— Przep… przepraszam — powiedział Malanow wstając.
— Niech pan siedzi! — krzyknął Igor Pietrowicz. Jego niebieskie oczka biegały po twarzy Malanowa. — Jak te dane trafiły do pana na biurko?
— Jakie dane? — wyszeptał Malanow. — Jakie dane, do cholery? — zaryczał. — To są moje obliczenia!
— To nie są pańskie obliczenia — zimno zaprzeczył Igor Pietrowicz, również podnosząc głos. -Ten wykres, na przykład — skąd go pan ma?
Pokazał z daleka kartkę i postukał paznokciem po krzywej gęstości.
— Z głowy! — powiedział z furią Malanow. — Z tej właśnie! — uderzył się pięścią w ciemię. -To jest zależność gęstości od odległości gwiazdy!
— To jest krzywa wzrostu przestępczości w naszym rejonie w ciągu ostatniego kwartału! — stwierdził Igor Pietrowicz.
Malanow oniemiał. A Igor Pietrowicz, pogardliwie wydymając wargi, kontynuował:
— Nawet skopiować przyzwoicie pan nie potrafił… Przecież ona biegnie nie tak, tylko tak… — Z tymi słowy Igor Pietrowicz wziął ołówek Malanowa, zerwał się na nogi, położył kartkę na biurku i zaczął, mocno przyciskając ołówek, rysować nad krzywą gęstości jakąś łamaną linię, pomrukując przy tym: — O tak… A tutaj nie tak, tylko tak… — zakończył, złamał grafit, odrzucił ołówek, z powrotem usiadł, spojrzał na Malanowa z litością i powiedział: — Ech, Malanow, Malanow, rutynowany przestępca, człowiek z takimi kwalifikacjami, a postępuje jak niedoświadczony frajer…
Skamieniały Malanow przeniósł wzrok z wykresu na twarz Igora Pietrowicza i z powrotem na wykres. To się w ogóle nie mieściło w głowie. Nie mieściło się do takiego stopnia, że nie miały sensu ani słowa, ani krzyk, ani milczenie. I jeśli już patrzeć prawdzie w oczy do końca, w tej sytuacji należało się po prostu obudzić.
— No, a pańska żona jest w dobrych stosunkach ze Sniegowojem? — zapytał Igor Pietrowicz poprzednim, tak uprzejmym, że aż bezbarwnym głosem.
— W dobrych… — odparł tępo Malanow.
— Jest z nim na „ty”?
— Niech pan posłucha — powiedział Malanow. — Zniszczył mi pan wykres. Co to ma w końcu znaczyć?
— Jaki wykres? — zdziwił się Igor Pietrowicz.
— Ten, co tu leży…
— Ach ten! To nieistotne. Śniegowej przychodzi tu w czasie pana nieobecności?
— Nieistotne — powtórzył za nim Malanow. — Wie pan, może to dla pana jest nieistotne — powiedział, spiesznie zbierając z biurka papiery i byle jak wpychając je do szuflad. — Siedzi człowiek, haruje jak głupi, potem przychodzą tacy różni i mówią, że to nieistotne — mamrotał siedząc w kucki i zbierając z podłogi brudnopisy.
Igor Pietrowicz obserwował go z idealną obojętnością, starannie wkręcając papieros w cygarniczkę. Kiedy Malanow, zły i spocony, sapiąc wrócił na swoje miejsce, Igor Pietrowicz zapytał uprzejmie:
— Czy pozwoli pan, że zapalę?
— Pozwolę — powiedział Malanow. — Tu jest popielniczka… I wie pan, proszę szybciej pytać o to, co pana interesuje. Ja mam pilną pracę.
— To zależy tylko od pana — oświadczył Igor Pietrowicz, delikatnie wydmuchując dym kątem ust, żeby smuga ominęła Malanowa. A więc na przykład pytanie następujące: — Jak pan zwykle mówi o Śniegowoju — pułkownik, po nazwisku czy też Arnold Pawłowicz?
— Czasem tak, a czasem inaczej — burknął Malanow. — Co panu za różnica, jak ja go nazywam?
— Pułkownikiem też go pan nazywa?
— Też. No i co z tego?
— To bardzo dziwne — powiedział Igor Pietrowicz, ostrożnie strząsając popiół. — Bo widzi pan, Śniegowej został mianowany pułkownikiem dopiero przedwczoraj.
To był cios. Malanow milczał, czując, jak jego twarz robi się purpurowa.
— A więc skąd pan wiedział, że Śniegowej dostał awans na pułkownika?
Malanow machnął ręką.
— Dobrze już — powiedział. — Co tam…To tak, dla szpanu… Nie wiedziałem, że jest pułkownikiem… czy może tam podpułkownikiem. Po prostu byłem u niego wczoraj i zobaczyłem płaszcz z dystynkcjami… patrzę — pułkownik…
— A kiedy był pan wczoraj u niego?
— Wieczorem. Późno… Pożyczyłem od niego książkę…Tę właśnie…
Niepotrzebnie się wygadał o książce. Igor Pietrowicz natychmiast zabrał się do książki i zaczął ją przeglądać, a Malanow spłynął zimnym potem, ponieważ nie miał pojęcia, co to za książka i o czym.
— A w jakim to jest języku? — z roztargnieniem zapytał Igor Pietrowicz.
— E… — wymamrotał, po raz drugi spływając zimnym potem, Malanow — po angielsku, jak należy przypuszczać…
— Chyba raczej nie — powiedział Igor Pietrowicz wpatrzony w tekst. -To przecież cyrylica, a nie łaciński alfabet… O! To przecież rosyjski!
Malanow spocił się po raz trzeci, ale Igor Pietrowicz odłożył książkę na miejsce, rozsiadł się w fotelu, wsadził na nos swoje czarne okulary i wlepił je w Malanowa. A Malanow nie odrywał oczu od Igora Pietrowicza, starając się nie mrugać i nie spoglądać w bok. W głowie kołatało mu, co następuje: ty sukinsynu, ty zawszony kapitanie Konkassor… nie powiem, gdzie są nasi…
— Do kogo ja jestem podobny, pana zdaniem? — nagle zapytał Igor Pietrowicz.
— Do ekspedienta! — palnął bez zastanowienia Malanow.
— Źle — powiedział Igor Pietrowicz. — Niech pan spróbuje jeszcze raz.
Читать дальше