— Proszę posłuchać — Stephen spróbował wrócić myślami do teraźniejszości — to, że samochód nie zapala, to tylko dodatkowa komplikacja. Właściwie chodzi mi o to, żeby wymienić go na inny. Ten drugi oddam w Tel Awiwie, jeżeli to konieczne.
— Z jakiego powodu chce pan inny pojazd?
Bo na tym zamontowano gdzieś malutki nadajnik, pomyślał Stephen, ale powiedział:
— Nie spełnił moich oczekiwań. Po prostu chętnie wypróbowałbym inny model. Westchnęła, ociągała się chwilę, wreszcie wyznała:
— Obawiam się, że jedyny pojazd, jaki mogę panu w tej chwili zaproponować, stoi tam — wskazała długopisem przez frontową szybę na potężnego Jeepa Cherokee z przyciemnianymi szybami. — Ale jest w innej kategorii cenowej.
Stephen był pod wrażeniem imponującego widoku. Cóż, to rzeczywiście monstrum, nie samochód. Chyba tylko Ferrari bardziej rzucałby się w oczy. Z drugiej strony może to wcale nie takie głupie. Ich prześladowcy nigdy nie będą szukać ich w takim wozie.
— A ile to wyniosłoby konkretnie? — zapytał. Powiedziała mu, szybko przeliczył, ile to będzie w dolarach. Stopniowo cała ta impreza zaczyna kosztować kupę pieniędzy. Jeśli w końcu nic na tym nie zarobi, kontrakt z Video World naprawdę będzie mu potrzebny. Co zawsze oznacza słabszą pozycję w negocjacjach.
— W porządku — zgodził się mimo wszystko i położył na biurku kartę kredytową.
Pochyliła się nad klawiaturą komputera z systemem rezerwacji, przycisnęła kilka klawiszy i spytała:
— Gdzie, mówił pan, stoi pański stary samochód? Przy Muzeum Rockefellera?
— Tak. Na parkingu przy wejściu głównym. — Mechanik, który pojedzie po samochód, raczej się zdziwi, gdy silnik zapali bez problemu. Lecz takie rzeczy zdarzają się w tych nowoczesnych wozach z elektronicznym wtryskiem.
Pracownica o bujnych kształtach zerknęła na kopię dotychczasowej umowy wynajmu i zaczęła pisać. Stephen jeszcze nigdy nie był przy Ścianie Płaczu. Po drodze kupili w supermarkecie ładowarkę do jego komórki, taką podłączaną do zapalniczki samochodowej, potem okrążyli Stare Miasto, odstawili samochód na jeden ze specjalnie do tego przeznaczonych parkingów i resztę drogi przebyli pieszo. Gdy przez tak zwaną Bramę Gnojną weszli w Mury Starego Miasta, zobaczyli wznoszący się przed nimi niczym kamienna góra południowo-zachodni narożnik Wzgórza Świątynnego. Rozległy obszar na południowym krańcu wzniesienia był zamknięty, gdyż prowadzono na nim stałe prace archeologiczne, w bok odgałęziała się wąska droga prowadząca łukiem w górę Wzgórza — dla zwiedzających Kopułę Skały — podczas, gdy szeroka droga główna schodziła lekko w dół na plac przed Murem Zachodnim, jak oficjalnie nazywano Ścianę Płaczu.
Na pierwszy rzut oka Stephenowi trudno było pojąć, dlaczego to miejsce uważa się za świętość: Ściana Płaczu okazała się po prostu wysokim murem ułożonym z monumentalnych, zwietrzałych bloków piaskowca. Tarasowy plac przed nią przecinało w poprzek ogrodzenie zatrzymujące nie-Żydów, zaś inne, prostopadłe do tamtego, wydzielało mały obszar dla kobiet i większy dla mężczyzn. Gdyby nie tłoczący się na nim ludzie, plac ten wyglądałby jak wykop budowlany, z którego wybrano ziemię i wylano cementową płytę by urządzić tu podziemny garaż.
Zatrzymali się w pewnym oddaleniu i Stephen wyczuwał pewne napięcie, które na widok Muru opanowało Yehoshuę i Judith. Dziwiło go, jak wielki ruch panuje tu w zwyczajne, poniedziałkowe przedpołudnie. Zatopieni w modlitwie żołnierze stali przy Ścianie, z przewieszoną przez ramię bronią gotową do strzału. Ortodoksyjni Żydzi, ubrani na czarno, w szerokoskrzydłych kapeluszach i z pejsami, przyciskali czoła do kamieni, głaskali go i całowali. Nieopodal ustawiono przed murem kilka rzędów krzeseł, skakały po nich dzieci, żadne nie miało więcej niż dwanaście lat, ubrane w szare koszule w kratkę, krótkie spodnie i jarmułki, miały osobliwie długie włosy. Tylko jedno z dzieci czytało coś w książce, zwrócone twarzą do ściany, pozostałe rozglądały się to tu, to tam, markotnie ślizgały się wokół i wspinały na siedziska krzeseł. Nikt jednak nie zwracał na nie uwagi.
Im dłużej owa sceneria działała na Stephena, tym mniej dziwaczna mu się wydawała. Opisy, które czytał bądź słyszał wcześniej, wszystkie się zgadzały — a przecież mijały się z prawdą. Owszem, widział ludzi, podchodzących do Ściany i wciskających w szczeliny małe, ciasno poskładane karteczki, na których zapisali swoje prośby bądź modlitwy. Gdy pierwszy raz dowiedział się o tym zwyczaju, wydał mu się absurdalny. Jednak teraz, będąc przy tym, w najmniejszym stopniu nie miał poczucia absurdu. Było to niemal wzruszające. Owszem, prawda, podczas żydowskiej modlitwy wszyscy mówili głośno jeden przez drugiego — brzmiało to jak chaotyczna kakofonia tym bardziej, że nie znał ani słowa po hebrajsku — stwierdził jednak, że ci, którzy tak właśnie to opisywali, przybierali zdystansowaną, protekcjonalną postawę, nie pragnąc zrozumieć odmienności, a jedynie nią gardząc. Teraz i tutaj, na własne oczy, dostrzegł w natężeniu głosów intensywność modlitwy, a to, co sprawiało wrażenie zamętu, znaczyło tylko, że każdy sam rozmawia ze swym Bogiem.
Jak to jest, czuć się zakorzenionym w tradycji, którą bez trudu można prześledzić pięć tysięcy lat wstecz, a może nawet jeszcze dawniej? Czy to daje poczucie spokoju? Jeśli ktoś czuje się częścią wielkiego, sączącego się przez wieki strumienia życia, wówczas niemożliwe, by równocześnie dręczył go przymus uczynienia czegoś znaczącego, wspaniałego, ze swego własnego istnienia. Czyżbym zazdrościł? zapytał sam siebie Stephen.
Jego uwagę rozproszył wybuch hałaśliwej wesołości. Obrócił się i zobaczył dużą rodzinę eskortującą trzynastolatka, promieniejącego całym okrągłym niczym księżyc w pełni obliczem. Kobiety ubrane w barwne stroje i rozhukane, mężczyźni starali się pozostać opanowani, lecz także nie kryli przepełniającej ich dumy.
— Bar micwa — wyjaśnił niepytany Yehoshuah. — To znaczy, że chłopak mógł dziś pierwszy raz czytać w synagodze Torę.
Stephen patrzył w ślad za rodziną. Czyżby to właśnie była cena poczucia bezpiecznego zakorzenienia w tradycji? Że trzeba tak wcześnie dać się w nią włączyć?
Przypomniało mu się, po co tu przyszli. Jakby czytając w jego myślach, Judith odezwała się dokładnie w tym momencie:
— Nie widzę żadnego, choćby odrobinę czerwonawego kamienia.
To prawda. Bloki skalne, z których niegdyś wzniesiono Zachodni Mur Świątyni, wykuto z jasnoszarego, z daleka sprawiającego lekko żółte wrażenie piaskowca, z którego zbudowana była właściwie cała Jerozolima. Poszczególne bloki odznaczały się wyraźnie, między niektórymi rozrastały się bujnie chwasty, a wiele z nich, szczególnie w górnych warstwach, połyskiwało zielonkawo aż po ciemnoszary odcień zieleni.
Lecz żaden z bloków nie połyskiwał czerwono. Nawet nie czerwonawo. Nawet, gdyby użyć sporo wyobraźni.
— Czy nas okłamał? — spytał półgłosem Stephen. — A może źle przeczytaliśmy? Yehoshuah potrząsnął głową.
— Nie. Nie sądzę. Raczej się tego spodziewałem.
— Czego się spodziewałeś?
— Że tego kamienia nie będzie widać.
— Jak to? — Stephen ocenił odległość od południowo-zachodniego narożnika Wzgórza Świątynnego. Schowek kamery musi znajdować się mniej więcej pośrodku Ściany Płaczu.
— Napisał, że ukrył kamerę w jednym z kamieni drugiej warstwy — odparł Yehoshuah. — Prawda, tak właśnie napisał?
Читать дальше