Czas…
Jego uwagę przyciągnął dziwny dźwięk, coś w rodzaju donośnego buczenia. Odwrócił głowę. Dobiegało z okien sąsiedniego budynku i, gdy dokładniej się przysłuchał, okazało się być wielogłosową, wykonywaną pełnym głosem recytacją.
— Szkoła talmudyczna — stwierdziła Judith. Powędrował spojrzeniem dalej, bez celu, poprzez ludzi, przychodzących i odchodzących, aż po teren wykopalisk, na którym także widać było zwiedzających. Widocznie można je było zwiedzać. Tuż przy kolosalnym murze stał niewielki, szary namiot, przypominał namioty, jakich w jego stronach robotnicy używają przy pracy w kanałach. Wyszedł z niego jakiś człowiek ciągnąc za sobą długi kabel.
— Popatrz tylko — zdumiał się Stephen. — Znamy go przecież.
— Co? — spytała Judith. — Kogo?
— No, tego — wskazał na człowieka z kablem. Koślawej niczym znak zapytania chudej postaci nie można było z nikim pomylić. To był George Martinez.
* * *
Scarfaro przejął kierownictwo i wprowadził rządy twardej ręki.
— Wszystko poszło dobrze? — zapytał, gdy wrócił ojciec Łukasz.
Łukasz tylko skinął głową, starając się nie dać poznać po sobie rosnącego wewnętrznego sprzeciwu wobec władczego sposobu bycia człowieka z Rzymu. Nieźle się natrudził, żeby znaleźć tego mechanika samochodowego, prawdopodobnie jedynego mechanika katolickiej wiary w całej Jerozolimie. Oddając wóz utwierdził się w przekonaniu, że przynależność religijna nie jest słusznym kryterium oceny jakości warsztatów samochodowych: on sam w tej brudnej spelunce, do której trafił, za nic nie dałby wyklepać nawet wgniecenia w karoserii, a gdyby musiał, to ani na moment nie spuściłby samochodu z oka.
— Przez ten czas będziemy używać waszego busa — oznajmił następnie Scarfaro.
— Obawiam się, że to niemożliwe — oburzył się Łukasz, z trudem pohamowując stanowczość tonu. Tamten spojrzał na niego nieruchomymi, zimnymi oczyma.
— Ach, tak? Dlaczego nie?
— My, hm, potrzebujemy go do zbierania żywności. — Dlaczego jest taki nerwowy? Jego odpowiedź zabrzmiała tak, jakby na poczekaniu wymyślał kłamliwe usprawiedliwienie.
— Jakiej żywności?
— Do karmienia biednych.
— Karmienia biednych?
— Tak. Każdego wieczora mamy tu stół otwarty dla biednych i potrzebujących. Żywność na ten cel dostajemy w darze od różnych supermarketów i hoteli. Ale sami musimy ją odebrać. Do tego potrzebny nam bus.
Scarfaro patrzył na niego takim wzrokiem, jakby był oślizgłym insektem.
— Ten cały cyrk zawieszamy do odwołania — zadysponował wreszcie. — Potrzebuję waszej energii do innych zadań.
— Jak to? Nie możemy przecież…
— Ojcze Łukaszu! — wysyczał przez zęby chudzielec.
— Tutejszy biskup obiecał mi pełne wsparcie ze strony ojca, a ksiądz sprzeciwia mi się już po raz drugi.
— Ale ci biedacy są od nas…
— Wasi biedacy nic a nic mnie nie obchodzą. Byłaby pora, żeby ojciec spojrzał szerzej, poza swój ograniczony horyzont talerza zupy. Tu wchodzą w grę interesy Rzymu. Interesy Świętego Kościoła Chrystusowego. A w tym wypadku chodzi o coś więcej, niż o kilka pełnych brzuchów. O dużo, dużo więcej.
Łukasz z trudem wytrzymał wzrok funkcjonariusza Kościoła.
— Jezus powiedział: Żal mi tego tłumu. Już trzy dni trwają przy mnie, a nie mają co jeść. Nie chcę ich puścić zgłodniałych, żeby mi kto nie zasłabł po drodze — zacytował pierwszy fragment Biblii, jaki przyszedł mu do głowy w związku z tym tematem. — Mateusz 15, wers 32.
Na wąskich ustach Scarfaro zamigotał pogardliwy uśmiech.
— Ludzie małej wiary, czemu zastanawiacie się nad tym, że nie wzięliście chleba? Czy jeszcze nie rozumiecie? — odparował, nie zwlekając. — Mateusz 16, wers 8. Widzi ksiądz? Nawet Jezus ustalał priorytety.
Idiota, pomyślał ojciec Łukasz. A cóż takiego by się stało, gdyby po prostu wziął samochód z wypożyczalni? Pieniądze na pewno nie stanowiły problemu w tym przypadku.
Musi pomówić z bratem Geoffreyem. Trzeba coś zorganizować. Urządzić otwarty stół gdzieś indziej, żeby Scarfaro się o tym nie dowiedział. Znaleźć inny wóz, zaangażować kilku pomocników z sąsiedztwa…
Scarfaro zniecierpliwił się dyskusją. Machając lekceważąco dłonią, oznajmił:
— Tak czy inaczej, bierzemy waszego busa. Gdy zakończymy naszą misję, będziecie mogli wznowić to wasze… karmienie biednych.
Ojciec Łukasz patrzył za odchodzącym czując w żołądku bezradną wściekłość. Drzwi do biura były na wpół otwarte, je także już zajęli.
A myślał, że się marnuje, nie robiąc w życiu nic poza organizowaniem każdego wieczora codziennego ciepłego posiłku dla nikomu nie potrzebnych, niewykształconych, biednych ludzi. Teraz ma za swoje.
Gdy dzwonił do Rzymu i zdawał raport, myślał, że oto przeżywa najjaśniejszy moment swego życia — tymczasem była to tylko pycha i ona to właśnie teraz sprowadzała go na ziemię.
Należy mi się, pomyślał i ruszył na poszukiwanie brata Geoffreya.
* * *
Szef policji i jego gość spacerowali wolnym krokiem po trawniku. Rozmawiali — jak okiem sięgnąć nie było widać nikogo, kto mógłby ich podsłuchać — wciąż jednak zdarzały się dłuższe przerwy, w których milkli i popadali w zamyślenie.
Milczenie przeważnie przerywał gość, ubrany w drogi garnitur mężczyzna po czterdziestce.
— Ten skandal z martwą barmanką w zeszłym roku… Nie mieszaliśmy pana do tego. Moi ludzie mieli naprawdę świetne zdjęcia — ale powiedziałem sobie, co to da, jeśli je opublikujemy? Jest pan dobrym człowiekiem, nie ulega wątpliwości. Jednak, niestety, opinia publiczna ma skłonność do oceniania ludzi po ich słabościach, zamiast po mocnych stronach — zatroskany pokiwał głową. — Tak, jakbyśmy mogli wszystkie ważne stanowiska obsadzić świętymi!
Szef policji patrzył na niego ponuro spod krzaczastych brwi.
— Nie próbuje mnie pan czasem szantażować? Zobaczył minę będącą uosobieniem niewinności.
— Szantażować pana? Uchowaj Boże! Nie — pragnę jedynie uratować przyszłość młodego chłopca. Znam tego młodzieńca. Wiem, że to było jednorazowe potknięcie. Wszystko, czego chcę, to tylko z nim porozmawiać. Jeżeli odda mi to, co ukradł, zapomnę o całej sprawie. Po co obciążać młodość wyrokiem? Zadaję sobie w istocie to samo pytanie: cóż to komu da, jeśli złożę oficjalną skargę? Proszę mi powiedzieć.
Policjant westchnął.
— Więc dobrze. Zobaczę, co się da zrobić — wyciągnął dłoń i kartka, na której zanotowane były nazwisko i numer rejestracyjny samochodu, zmieniła właściciela.
* * *
George wyraźnie ucieszył się na ich widok. Szczególnie na widok Judith, jak wydało się Stephenowi.
— Ach, wspaniale — oznajmił uszczęśliwiony — tak mi się — nudziło. Mój partner pojechał złożyć raport, a ja w zasadzie siedzę tu tylko i czekam na wiadomość, co mamy robić dalej.
— Co, na miłość boską, robicie tutaj? — spytała zaskoczona Judith.
— Ach, tak… — Meksykanin pokiwał głową tak energicznie, aż można było się zlęknąć, że złamie sobie chudą szyję.
— Hm, nie wolno mi zdradzić powodu, dla którego tu jesteśmy. Ale co robimy, mogę wam powiedzieć, jeśli obiecacie mi zachować to dla siebie.
— Jasne.
— Próbujemy wykonać tomograficzny obraz Wzgórza Świątynnego.
— Prześwietlić je falami dźwiękowymi? Tak samo, jak robiliście to na naszych wykopaliskach?
Читать дальше