— Właśnie. Ale tam mogliśmy to robić. Tu nam nie wolno. Robimy to po kryjomu. Stephen w osłupieniu kręcił głową.
— To Kaun wam to zlecił? — Tak.
— Czy to w ogóle technicznie możliwe? — spytała Judith.
— Nie możecie tu przecież tego swojego czegośtam do fal dźwiękowych…
— … thumpera… — podpowiedział George.
— …ustawić na szczycie góry, prawda?
— Nie. Stoi w namiocie. Razem z komputerem, co oczywiście nie jest zdrowe dla komputera. Prąd podkradamy w tajemnicy z oświetlenia wykopalisk, a czujniki… To największy problem. Nie możemy przecież po prostu porozmieszczać ich dookoła w całym murze.
— Więc jak to robicie?
— Och, to trudne. Naprawdę. Otrzymujemy tylko bardzo kiepskie zdjęcia, z niską rozdzielczością i jeszcze gorszą głębią. Choć niektóre są dość interesujące. Wiedzieliście, że Wzgórze Świątynne jest wszerz i wzdłuż poprzerzynane korytarzami i studniami?
— Tak — skinął głową Yehoshuah. — Pewnie.
— Zadziwiające. Ja nie wiedziałem.
— Ja też nie — stwierdził Stephen. — Możemy rzucić okiem na te zdjęcia?
George zdawał się przez moment zmagać ze sobą, wreszcie oznajmił, rzucając kątem oka spojrzenie na Yehoshuę:
— Cóż, on prawdopodobnie i tak już to wszystko zna.
Wśliznęli się pod namiot, w którym panowała niesamowita ciasnota. Pośrodku panoszył się wielki thumper, ustawiony na gładkim, troskliwie wymiecionym do czysta skrawku gołej ziemi, przed nim komputer, do którego biegła splątana wiązka rozmaitych kabli, poza tym stół i dwa składane krzesła, a w kącie leżały dwa dmuchane materace ze śpiworami. Wszystko to robiło maksymalnie niekomfortowe wrażenie.
Wydrukowane zdjęcia jak zwykle miały jakość zniekształconego przez zakłócenia obrazu transmisji telewizyjnej z burzy śnieżnej na Alasce, lecz jakiś geniusz na ich podstawie naszkicował mapę. Pochylili się nad nią zaciekawieni.
— To nazywamy „Stajnią Salomona” — wyjaśnił Yehoshuah, wskazując nieregularny, duży wielokąt, obejmujący południowo-wschodni narożnik Wzgórza Świątynnego. — To coś w rodzaju wielkiej hali, podpartej dwunastoma różnej długości rzędami filarów. Robi wrażenie, można ją zwiedzać.
Jego palec powędrował dalej w kierunku niezliczonych nieregularnych tworów, wyglądających raczej na kontury atramentowych kleksów.
— To na pewno cysterny. Tę tutaj, największą, nazywamy Bahr, co po angielsku znaczy jezioro”. Te cienkie linie między nimi to przewody wodociągowe lub korytarze. Niemal przez wszystkie da się przejść, a przynajmniej kiedyś się dało.
Stephen zafascynowany wpatrywał się w mapę. Myśl, że Wzgórze Świątynne, z zewnątrz niczym piramida robiące wrażenie masywnego monolitu, w środku jest poprzecinane korytarzami i kanałami a nawet kryje w sobie hale i cysterny, ta myśl absolutnie wymagała, by się z nią oswoić.
Palec Yehoshui wędrował dalej, zaś on, coraz niewyraźniej, mamrotał pod nosem w najlepszym profesorskim stylu hasła takie jak: „cysterna”, „Szyb Warrena”, „Wrota Kiphonos” albo „Brama Potrójna”.
Nagle dotarł do kreski, na której jego palec zamarł w bezruchu.
Stephen spojrzał na linię i jego serce omal przestało bić. Korytarz — czy cokolwiek to było — zaczynał się dobry kawałek na południe od murów Świątyni, robił dwa zakręty i prowadził potem w kierunku północnym prościutko do celu, kończąc się tuż za Murem Zachodnim. W miejscu, w którym mniej więcej musiał znajdować się odcinek znany jako Ściana Płaczu, ktoś nabazgrał: Głębokość — 20 metrów.
— Tego — stwierdził w zadumie Yehoshuah — nie znam.
Przyczyną spotkania miał być pierwotnie raport Boba Robertsa na temat pierwszych rezultatów badania Wzgórza Świątynnego tomografem sonarowym. Teraz wydawało się, że Kaun, który nadjechał z Jerozolimy chwilę wcześniej i od razu się do nich przyłączył, najwyraźniej stracił wszelkie zainteresowanie tym projektem. Dawało się więcej niż wyraźnie odczuć, że zależy mu tylko na tym, by możliwie prędko mieć ten punkt porządku dziennego za sobą.
— W porządku — przerwał Robertsowi, gdy ów na wstępie wdał się w obszerne omawianie problemów, z którymi musieli się uporać i rozwiązań, jakie zastosowali. — Jakie uzyskaliście wyniki?
Jasnowłosy naukowiec, wyraźnie zbity z tropu, odsunął na bok przygotowaną dokumentację i ułożył na projektorze folię, fotokopię ręcznie rysowanej mapy.
— Badania wykazały obecność rozmaitych pustych przestrzeni we wnętrzu Świątynnego Wzgórza, ich rozmieszczenie na podstawie poszczególnych zdjęć naniosłem na tę mapę. Jeśli dla porównania wezmę jedno ze zdjęć…
Kaun znów wszedł mu w słowo.
— Czy ta mapa pokazuje coś, o czym historycy do tej pory nie wiedzieli? — dociekał, zwracając się do profesora Wilford-Smith’a i profesora Goutiere’a.
— Nie — oznajmił zamiast nich Shimon Bar-Lev z grymasem niesmaku. — Wszystkie te korytarze, kanały i zbiorniki są archeologom znane od dawna.
— Dziękuję — znów zwrócił się do specjalisty od tomografii, by szybko, w możliwie najmniej bolesny sposób dobić go jednym ciosem. — Doktorze Roberts, chciałbym podziękować panu za wysiłek i pomysłowość. Niestety, zaszły okoliczności wymagające natychmiastowego wstrzymania pańskich prac. Izraelscy urzędnicy siedzą nam już z tego powodu na karku. Ponieważ właśnie usłyszeliśmy, że i tak nie znaleźliście nic takiego, co nie byłoby znane już wcześniej, wolelibyśmy na tym zakończyć. Eisenhardt, który trzymał się cały czas z dala od głównego nurtu wydarzeń i siedział nieco na uboczu z przygotowanym na kolanach notatnikiem, skrzywił się, niemile dotknięty. Kaun nazbyt wyraźnie okazywał zdenerwowanie, by można było wziąć za dobrą monetę pozy, jakie miał zwyczaj przybierać, sprawując rządy w swym imperium. W maskę dobrotliwego szefa, zmotywowanego, kreatora z wizją, nikt tu w dzisiejsze południe nie wierzył.
Do tego gotów był się założyć, że ta historia z izraelskimi urzędami jest wyssana z palca. Roberts patrzył na medialnego magnata, jakby właśnie spoliczkował go przy wszystkich obecnych. Nic jednak nie powiedział — widocznie nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa — skinął tylko głową, zdjął z projektora folię, położył ją na wierzchu wysokiego stosu dokumentów i cofnął się nieśmiało o krok, jakby właśnie podrzucił noworodka na próg obcych drzwi.
— Czy dobrze zrozumiałem, że nie ma pan dla nas dalszych zleceń? — upewnił się jeszcze ostrożnie.
— Tak, dokładnie. Są panowie wolni.
— To znaczyłoby, że dzisiejszy dzień należy traktować jako ostatni dzień naszego zatrudnienia, zgadza się? Zatem zajmę się zorganizowaniem naszego powrotnego lotu do Stanów…
Kaum niecierpliwie skinął głową i machnął ręką, jakby się opędzał.
— Oczywiście. Jeśli potrzebna panu pomoc, proszę zwrócić się do biura w pierwszym kontenerze. Niech pan im powie, że to ja pana przysłałem. Pomogą we wszystkim, jeśli zajdzie taka potrzeba. Okay? Do widzenia.
Roberts jeszcze raz rozejrzał się po zebranych, wymamrotał coś, co równie dobrze można było wziąć za pożegnanie jak i za przekleństwo, po czym wyszedł.
Wydawało się, że Kaun zapomniał o nim w tym samym ułamku sekundy, w którym zamknął za sobą drzwi.
* * *
Spod grubego, oprawnego w skórę kalendarza wydobył dużą kopertę i wyjął z niej powiększenia zdjęć w dużym formacie.
Nim je rozdał, wyłowił z koperty jeszcze malutki kawałeczek kartonu i pokazał go zebranym. Był to kolorowy skrawek opakowania filmu, który ktoś oderwał i opisał po hebrajsku.
Читать дальше