— O rany. — Stephen, którego rodzice byli w miarę udanym małżeństwem, był naprawdę wstrząśnięty. — Nie wiedziałem. Yehoshuah nigdy o tym nie mówił.
— Też wolałabym nigdy nie musieć o tym mówić.
— Hm. W każdym razie chciałem, żebyś wiedziała.
— W porządku.
— Słuchaj…
Prawie się uśmiechnęła.
— Tak?
Wskazał głową człowieka przy komputerze.
— Co ci się w nim podoba?
Znienacka jej twarz zaciągnęła się gradowymi chmurami.
— Stephenie Foxx — oznajmiła marszcząc brwi — ty zupełnie nic nie rozumiesz! — Na tym skończyła, zostawiła go i pomaszerowała prosto do sektora trzeciego, gdzie oboje powinni teraz pracować przy kopaniu.
Stephen patrzył za nią raczej bezradnie. Może nie powinien był tego mówić, ale właściwie dlaczego? — nie miał pojęcia. Kobiet czasem po prostu nie da się zrozumieć. Zresztą, wcale nie miał takiej potrzeby, choć może czasem ułatwiłoby to niektóre sprawy.
— Przepraszam! — zawołał ten typ, siedzący wciąż na swoim stołku przed komputerem. — Czy mogę pana o coś spytać?
— Mmh — burknął niechętnie Stephen. — Jasne. Wstał teraz i podszedł kołyszącym się krokiem.
— George Martinez — przedstawił się i wyciągnął rękę do Stephena. — Z Bozeman, Montana. Stephen ostrożnie uścisnął podaną dłoń. Czy w Bozeman, Montana nie mają nic do jedzenia?
— Stephen Foxx. Jestem z Maine.
— Miło mi, Stephen. Niechcący dobiegło mnie nieco pańskiej rozmowy z tą młodą damą…
— Niechcący. Rozumiem. — Miłe określenie na podsłuchiwałem. Musi to zapamiętać.
— Tak, i słyszałem, że chce pan jechać dziś wieczorem do Jerozolimy. Czy to prawda? — Tak.
— Czy byłby to duży kłopot, gdybym poprosił o podwiezienie przy okazji?
Stephen z wysiłkiem panował nad sobą, żeby nie zmarszczyć czoła ani nic w tym rodzaju. Dzisiejszego wieczora zamierzał przemycić do laboratorium w Instytucie Rockefellera jedyny w swoim rodzaju dokument, bezprawnie przywłaszczony, by go tam zbadać. Najmniej był mu potrzebny jakiś przygodny współpasażer.
— Do Jerozolimy? A czego pan tam szuka?
— Chcę zobaczyć miasto.
— Jest szabat. Nic się nie dzieje.
George, zmieszany, kiwał się całym ciałem to w jedną, to w drugą stronę.
— Widzi pan, to jest tak: mam zwyczaj chodzić codziennie wieczorem do kościoła. Brakowałoby mi tego, gdybym nie mógł iść tutaj. Do tego jesteśmy w Ziemi Świętej — te wszystkie święte miejsca są oddalone tylko o krótką przejażdżkę samochodem… Naprawdę chciałbym je zobaczyć, nawet, jeśli dzisiejszy wieczór nie jest najbardziej odpowiedni. Ale nie wiem, czy jutro wieczorem nie będziemy już jechać z powrotem. Czasem odbywa się to dość szybko.
— Rozumiem — uważniej przyjrzał się drobnemu, ciemnoskóremu mężczyźnie. Pobożny katolik, na to wygląda. Co się tyczy Judith, nie jest groźnym rywalem. — Jest tylko taki kłopot, George, że nie wiemy, kiedy będziemy wracać. Jedziemy do Jerozolimy, ale nie chciałbym sztywno planować, dokąd pójdziemy, ani o której wrócimy. Nawet nie wiem, czy w ogóle wrócimy dziś na noc. Rozumie pan? Mogę pana zabrać, nie ma problemu. Ale wrócić musiałby pan sam.
George gwałtownie zamachał ręką.
— O, to żaden problem. W porządku. Znajdę gdzieś taksówkę. Tylko tutaj nie ma możliwości, dlatego…
— Okay — Stephen wzruszył ramionami. — To do wieczora.
Zaczął teraz odrywać arkusze od bloku na stojaku, rozkładać je na dużym, wspaniale pustym stole i bazgrać po nich, dziko, bezustannie, gniewnymi ruchami. Pisał, jakby ktoś go gonił, sięgał po pisaki wszystkich kolorów, hasło za hasłem, wielkie znaki zapytania, łączył je kreślonymi z rozmachem liniami, na tej chaotycznej mapie kołami wydzielał jakieś obszary, inne skreślał grubymi, krzyżującymi się kreskami. To wszystko jest tak szalone. Po prostu obłęd. Jedynym sposobem na pozostanie przy zdrowych zmysłach było samemu pisać jak szaleniec. Wreszcie po południu, zmęczony odrzucił pisak, opadł na oparcie fotela i rozmasowywał sobie prawe ramię, które zaczęło go boleć po całym tym intensywnym wysiłku. Dopiero teraz zauważył, że jest głodny. Potężnie głodny. Zupełnie zapomniał o obiedzie, a nikt nie przyszedł mu o tym przypomnieć. Może zresztą ktoś tu był, stał w drzwiach i kilka razy powtórzył jego nazwisko, a on nawet nie odwrócił wzroku. Nie pamiętał.
Co by było, gdyby…? To właśnie problem, który go pochłonął. Zakładając, że coś takiego jak podróże w czasie naprawdę istnieje. Zakładając, że zmarły to naprawdę ktoś w rodzaju kamikadze, kto w niepojęty sposób przedostał się w epokę Jezusa i po jego śmierci zrządzeniem losu pozostał w Palestynie przełomu czasów, by tam dokonać żywota. Zakładając, zakładając, zakładając. Wciąż w to nie wierzył. To było po prostu nie do wiary. Głęboko w duszy czuł pewność, nieporuszoną jak stalowe przęsło mostu, że wędrówka w czasie jest niemożliwa, że nie ma sposobu na powrót do przeszłości, na to, by minione ponownie odmienić w teraźniejszość. Nic nie było w stanie zmienić tego jego głębokiego przekonania.
To oczywiście stanowiło najciekawsze odkrycie. Akurat on, autor science fiction, który zyskał rozgłos właśnie powieściami o podróżach w czasie. A teraz, w sytuacji, która właściwie powinna wprawić go w euforię — A widzicie? Zawsze mówiłem! — odezwał się w nim ów głos, zamiast tego wołający bezustannie: To niemożliwe! To wszystko oszustwo!
Jednak udało mu się przemóc i postawić pytanie „Co by było, gdyby”, zagłębić w jego roztrząsaniu, zagłuszyć wątpliwości gorączkową aktywnością. Leżał więc teraz przed nim na stole wynik wielogodzinnego odurzenia pracą: wielki arkusz papieru, cały zabazgrany notatkami w czterech jaskrawych kolorach, ktoś mógłby wziąć go za dzieło awangardowego artysty.
Na początek postawił pytanie: Co by było, gdybym pisał powieść o kimś, kto z teraźniejszości wyrusza w przeszłość, w czasy Chrystusa, z kamerą wideo w plecaku? Oczywiście, w rzeczywistości wcale nie miał zamiaru pisać takiej powieści. Czytał kiedyś historię, podobała mu się, w której na koniec okazało się, że wszyscy ludzie obecni przy ukrzyżowaniu Jezusa — żołnierze, ludzie na poboczu Drogi Krzyżowej, kapłani, nawet kaci przybijający go do krzyża — wszyscy co do jednego są przybyszami z najrozmaitszych epok dalekiej przyszłości.
Co oczywiście natychmiast przywiodło mu na myśl argument Stephena Hawkinga. Jeśli rzeczywiście w przyszłości odkryte zostaną podróże w czasie, czy nie doprowadzi to nieuchronnie do rozkwitu turystyki temporalnej do największych wydarzeń w historii świata? Poznajcie Leonarda da Vinci! Popatrzcie, jak Michał Anioł maluje Kaplicę Sykstyńską! Wyruszcie z Krzysztofem Kolumbem w historyczną podróż do Nowego Świata! Czy nie dotyczyłoby to wszystkich epok, wszystkich ważnych momentów? Jeśli kiedyś naprawdę doszłoby do odkrycia podróży w czasie, przeszłość kotłowałaby się od podróżnych z przyszłości, cała historia pełna byłaby turystów. No i naturalnie nie skończyłoby się na zwykłym zwiedzaniu.
Zasiądźcie na cesarskim tronie — przed wami zbytkowne i dekadenckie orgie, jakich jeszcze nie było! Jeśli natomiast teoria Johna Kauna i profesora Wilforda-Smitha miałaby odpowiadać prawdzie, wówczas nie może chodzić o odkrycie, które ma być dokonane kiedyś w nieokreślonej przyszłości, powiedzmy w dwudziestym czwartym albo w trzydziestym szóstym stuleciu — do tej pory wydarzy się jeszcze tak wiele, że Kolumb i da Vinci popadną w zapomnienie — nie, mowa może być tylko o odkryciu mającym nastąpić niebawem. Kamera wideo, jądro zagadki, pojawi się na rynku za trzy lata. Biorąc pod uwagę tempo rozwoju technologii, trudno spodziewać się, by utrzymała się na rynku dłużej niż kolejne trzy lata. Innymi słowy, wszystko powinno się rozegrać w ciągu najbliższych sześciu lat. Najpóźniej za sześć lat musiałby wyruszyć w swą podróż człowiek, którego kości tutaj odkopano. Jako następne pojawia się pytanie, jak uda mu się to technicznie przeprowadzić? Czy skorzysta z czegoś w rodzaju wehikułu czasu, jak w powieści H.G.Wellsa? Jak musiałaby wyglądać owa maszyna? Czy będzie to niewielki, poręczny przyrząd, przystosowany do noszenia przy pasku, czy może monstrualna aparatura, wielka jak elektrownia? W takim przypadku podróż wędrowcy w przeszłość nie mogłaby pozostać niezauważona. Nie obyłoby się bez wielkiego zamętu w mediach, bezpośredniej transmisji na cały świat, przypominającej audycję z lądowania na Księżycu. Można to wyobrazić sobie tak: po jednej stronie wehikuł czasu, przed nim dzielny, pełen poświęcenia podróżnik, kiwa do kamery, może wygłosi ostatnie słowa — coś w stylu „Wielki krok dla ludzkości…” — nim wyruszy w podróż bez powrotu. A potem, natychmiast po starcie, rozpoczną się prace wykopaliskowe w umówionym miejscu, starannie wybranym, co do którego wszyscy liczący historycy są jednomyślnie przekonani, że pozostało nietknięte od czasów Jezusa. Tam znaleziono by kasety wideo z zapisem Jezusa Chrystusa, ponieważ podróżnik w czasie sfilmowałby go i zdeponował nagrania dokładnie w tym miejscu. Zaś miliardy telewidzów na całym świecie mogłyby na żywo uczestniczyć w pierwszym odtwarzaniu tych kaset… Eisenhardt na chwilę zatrzymał się, ponownie sięgnął po czerwony pisak i przy niektórych hasłach postawił duże kropki. W tej wizji zawierało się jeszcze coś, co będzie musiał koniecznie przemyśleć. Coś go uwierało. Jakaś myśl, której jeszcze nie zdołał wydobyć na światło dzienne. Istotna myśl. Dobrze, więc dalej. Jeżeli będzie istniał wehikuł czasu — maszyna transportująca wędrowca do przeszłości, jak rakieta transportuje astronautów na Księżyc — pojawia się następne pytanie, mianowicie, gdzie nasz podróżny zostawił tę maszynę? I dlaczego okazało się niemożliwym odbycie za jej pomocą podróży powrotnej.
Читать дальше