Cóż, naturalnie chętnie dowiedziałby się, co tak znaczącego znaleziono w tej dziurze w ziemi, nad którą ustawiono namiot. Pocieszał się myślą, że jeśli to rzeczywiście tak ważne, dowie się kiedyś z gazety.
Wtedy wytnie ten artykuł, zabierze do kawiarni, w której spotyka się z przyjaciółmi i powie: Byłem tam!
Stałem na warcie!
Wieczorem widział, jak ten angielski profesor, kierownik wykopalisk i Amerykanin — słyszał, że to multimilioner finansujący wykopaliska — witali gościa przybyłego taksówką z Tel Awiwu. Nie miał pojęcia, kim może być ten człowiek. Wysoki, pod pięćdziesiątkę, z siwą brodą, wydawał się bardzo odczuwać uciążliwość upału, w każdym razie nieustannie ocierał rękawem garnituru pot z czoła i bladych skroni, gdy wszyscy trzej szli po kładkach i ułożonej z desek ścieżce prowadzącej do namiotu.
Może to naukowiec, zastanawiał się Gideon i odsunął o krok, żeby trójka mężczyzn mogła bez przeszkód wejść do namiotu.
— Erev tov — bąknął profesor, idący za pozostałymi dwoma, i skinął Gideonowi głową z roztargnionym uśmiechem. — Toda.
— Bevakasha — odpowiedział Gideon.
Dobry wieczór. Dziękuję. Proszę. Gideon pojął, że profesor nie wie, iż on zna angielski. Profesor, mający właśnie nowemu, ważnemu gościowi pokazać i objaśnić swoje cenne znalezisko.
Gideon otworzył szeroko oczy, gdy dotarło do niego znaczenie tego spostrzeżenia. To znaczy, że…
Nie. Nie mógł tego zrobić.
Z drugiej strony…
Zabroniono im zaglądać do środka. Ale nikt im nie powiedział, że mają zamknąć także uszy.
Gideon przesunął krzesło odrobinę bliżej płachty namiotu, ułożył swego Uzi na kolanach i oparł się wygodnie. Głosy trzech mężczyzn słychać było całkiem dobrze.
O ustalonej godzinie Eisenhardt wybrał numer, pod który dzwonił już tego ranka. Po drugiej stronie natychmiast podniesiono słuchawkę.
— Uri Liebermann.
— Dobry wieczór, panie Liebermann. Tu Peter Eisenhardt.
— Ach, mister Eisenhardt. Bardzo mi miło.
— Udało się panu czegoś dowiedzieć? — niecierpliwie spytał pisarz. — Tak.
Eisenhardt głęboko nabrał powietrza.
— Słucham.
— Cóż — dziennikarz także chyba najpierw musiał zrobić głęboki oddech. — Więc miał pan rację. W naszym archiwum jest rzeczywiście mnóstwo materiałów dotyczących profesora Wilforda-Smitha. Sprawdziłem całkiem normalnie, a na ekranie po prostu zaroiło się od informacji. Ten człowiek przegrzebał już chyba cały Izrael, aż dziw bierze.
— Aha.
— Ale — dodał Liebermann — obawiam się, że mimo to nie ma on zbyt dobrej opinii w kręgach naukowych. Eisenhardt poczuł, jak kąciki ust mimowolnie unoszą mu się w górę w tryumfalnym uśmiechu. To dopiero nowina!
— A co to konkretnie znaczy?
— Zarzuca mu się przede wszystkim, że pracuje niechlujnie. Powtarza się zarzut, że nieostrożnie obchodzi się z zabytkami, że częściej niż innym badaczom zdarza mu się je uszkadzać i że za dużo i za szybko kopie. Znalazłem wywiad z Yigaelem Yadinem, w którym mówi on, że Wilford-Smith sprawia wrażenie, jakby mylił ilość z jakością, a w pewnym nieopublikowanym fragmencie tego wywiadu mówi nawet dosłownie „ten człowiek jest dopustem bożym izraelskich archeologów”.
— Dość dosadnie. — Eisenhardt nigdy wcześniej nie słyszał o tym Yigaelu Yadinie. Prawdopodobnie archeolog, do tego znany.
— Do tego wygląda na to, że Wilford-Smith raczej niewiele publikuje, a jeśli już, to jest to przeważnie nudne albo sporne. Czy mówi panu coś nazwisko Benjamin Mazar?
Eisenhardt z ociąganiem odpowiedział.
— Nie sądzę.
— Tu u nas to potęga. Prowadził wykopaliska przy Ścianie Płaczu. Kilka lat temu posunął się do wyrażenia podejrzenia, że obszernych fragmentów historii Palestyny Wilford-Smith wcale nie zna.
— Odważnie.
— Jedyną rzeczą, jaką podziwiają w nim chyba wszyscy archeolodzy, jest fakt, że Wilford-Smith zawsze znajduje sponsora dla swoich projektów.
— Może dlatego tak go nie znoszą?
— Jak mówiłem, nie potrafię wyrazić swego zdania na ten temat. Przejrzałem nasze archiwum, jak panu obiecałem, ale jestem kompletnym laikiem w kwestii historii starożytnej. Z trudem dotrzymuję kroku współczesnym wydarzeniom.
Eisenhardt pośpiesznie notował.
— Jego tytuł profesorski jest prawdziwy? — zapytał. Usłyszał, jak Liebermann wzdycha.
— Tak i nie. W zasadzie tytuł jest prawdziwy, Wilford-Smith jest profesorem historii na Barnford University w południowej Anglii. Tyle że z kolei ten uniwersytet jest trochę kontrowersyjny, należy do mało znanego religijnego ugrupowania, True Church of Barnford .
— Nigdy nie słyszałem.
— Ja też nie, muszę przyznać. Nie udało mi się też znaleźć nic na ten temat w tak krótkim czasie. Eisenhardt nagryzmolił w swoim notatniku słowo „Barnford”, podkreślił je trzy razy i postawił obok niego duży znak zapytania.
— Jeszcze coś? Dziennikarz zaśmiał się cicho.
— Teraz będzie najlepsze.
— Myślałem, że dziennikarze zawsze zaczynają od najlepszego.
— Tylko w gazecie. Wiedział pan, że Wilford-Smith był kiedyś zawodowym żołnierzem?
Eisenhardt nie wierzył własnym uszom.
— Żołnierzem?
— Podczas wojny walczył pod Montgomerym w północnej Afryce, a potem stacjonował w brytyjskiej strefie okupacyjnej na Bliskim Wchodzie, w Palestynie. Należał do brytyjskich oddziałów, które opuściły Palestynę po utworzeniu państwa Izrael w maju 1948.
— Nie do wiary. — Eisenhardt spróbował wyobrazić sobie ruchliwego, zawsze trochę przygarbionego naukowca, jak mężnie walczy na pustyni albo patroluje teren.
— No cóż, wygląda na to, że sympatia do naszego kraju mu nie minęła. Wrócił wtedy do Anglii, wystąpił z wojska, ożenił się, dostał posadę w kierownictwie fabryki tekstylnej i żył sobie spokojnie. Do roku 1969. Wtedy, mając już czterdzieści dwa lata, nagle porzucił dobrze płatną pracę z zabezpieczeniem emerytalnym i zaczął studiować nauki historyczne, specjalizował się w archeologii biblijnej i w 1974 pierwszy raz ponownie wylądował na izraelskiej ziemi.
— Tak po prostu.
— Nie mam pojęcia, co go ku temu pchnęło. Może odziedziczył wtedy trochę pieniędzy i nie musiał więcej pracować.
I nie przyszło mu do głowy nic lepszego, niż latami błąkać się po pustkowiu, w tym zabójczym pustynnym skwarze? Eisenhardt pokręcił głową.
— W 1980 — mówił dalej Uri Liebermann — wspomniany Barnford University powołał go na profesora, równocześnie jednak zwalniając od działalności dydaktycznej, i od tego czasu niemal nie można się go pozbyć z Izraela. A przecież, odpowiadając jednym zdaniem na pańskie główne pytanie z dzisiejszego ranka: przez te wszystkie lata Wilford-Smith nie odkrył zupełnie nic, co miałoby jakąkolwiek wartość naukową. Nie wymienia się go nawet w archeologicznym „Who is who”. Jeśli chce osiągnąć cokolwiek, choćby tylko przypis w naukowych annałach, musi się naprawdę pośpieszyć.
Z nieplanowanych wcześniej badań sonarotomograficznych można wyciągnąć wnioski istotne dla dalszych prac wykopaliskowych (patrz załącznik II do Podsumowania). Wynika z nich, że sektory 3 i 19 nie spełniają nadziei, pierwotnie w nich pokładanych w oparciu o analizę zdjęć satelitarnych, natomiast w mającym kształt trapezu obszarze między sektorami 4, 5 a 6 stwierdzono struktury o niewyjaśnionej naturze, które należy zbadać metodami wykopaliskowymi.
Читать дальше