— A wiesz, co oni tam robią? — spytała, układając na łóżku swoje czyste ubrania w porządne stosy.
— Jacy oni?
— Ci technicy, którzy przyjechali dziś rano. To z jednym z nich rozmawiałam.
— Tak. Widziałem przecież. No, i co robią?
— Nazwał to, czekaj, sonarotomograficznym badaniem podłoża. Coś w rodzaju prześwietlenia. Jak zdjęcie rentgenowskie, tylko że używają do tego fal uderzeniowych albo dźwiękowych, czy czegoś takiego.
— Podejrzewałem coś w tym rodzaju. Judith skrzywiła się.
— Oczywiście. Powinnam była wiedzieć, że ty już się tego domyśliłeś. Po co w ogóle się wysilam? — Wytrząsnęła do torby zawartość worków plastikowych, w których trzymała brudne ubrania. — I oczywiście wiesz też, czego szukają.
— Domyślam się, że kamery. Kaun pewnie sądzi, że jest gdzieś tutaj.
— Ten człowiek oczywiście nic nie wie o kamerze. Poza tym nazywa się George Martinez i pracuje na uniwersytecie w Bozeman w Montanie.
Stephen podarował sobie uwagę, że to również już wie.
— To ciekawe. A co mu powiedzieli?
— Że szukają dużego metalowego kufra. Skrzynki z metalu, dużej jak waliza. Podobno ossuarium pewnego króla z dynastii Hasmoneuszy.
— Metalowy kufer… Pojemnik, w którym kamera i nagrania miały przetrwać dwa tysiąclecia.
— Tak mi się zdaje — powiedziała Judith i potrząsnęła torbą. — No, brudne ciuchy gotowe.
— Dobrze. Teraz potrzebuję kilku minut spokoju. Najlepiej popilnuj przez chwilę wejścia.
— Proszę bardzo, czemu nie.
Podniosła się, ominęli się szerokim łukiem, Judith stanęła teraz przy otworze wejściowym, a Stephen przy jej łóżku. Opadł przy nim na kolana.
— No, zaczyna się. Teraz nikt nie może tu wejść.
— A jeśli jednak ktoś przyjdzie? Na przykład Stina? — Stina to było imię jej współlokatorki.
— Wtedy zaczniemy się całować — stwierdził Stephen tak sucho, na ile potrafił. — I tak się zachowywać, żeby się taktownie wyniosła.
Usłyszał, jak zszokowana nabiera powietrza.
— Mówisz poważnie? — Nic nie odpowiedział, lecz zaczął rozgrzebywać piaszczystą podłogę pod jej łóżkiem.
— No cóż — powiedziała półgłosem po chwili. — Na pewno i tak nie przyjdzie.
Stephen wbrew woli uśmiechnął się, czego na szczęście nie zauważyła. Kopał dalej, aż dotarł do przedmiotu, który ukrył tu dzisiejszego ranka. Judith wytrzeszczyła oczy, gdy wysunął się z tym spod łóżka.
— A co to takiego?
— Chłopcy z kuchni mają całkowitą rację, że zabraniają nam wynosić jedzenie — zachichotał Stephen. — Naczynia naprawdę giną.
Trzymał w ręku przedmiot, składający się z dwóch metalowych talerzy, złożonych tak, by między nimi powstała dobrze chroniona przestrzeń. Wokół krawędzi talerze połączone były mocną taśmą klejącą, a całość przypominała mały latający spodek z Marsa.
— W środku są papiery?
— Właśnie. Bezpieczne, mam nadzieję — zdmuchnął z prowizorycznego pojemnika ostatnie ziarenka piasku i ostrożnie umieścił go w torbie Judith, głęboko pod praniem.
Eisenhardt siedział samotnie przy jednym ze stołów polowej kuchni, w otoczeniu samych pustych ławek, i wygłodniały szuflował zawartość swego talerza. Gdy przyszedł, nie zostało już nic z obiadu, okazało się jednak, że jest później, niż sądził i kucharz mógł mu dać coś z przygotowywanej właśnie kolacji. Smakowało dobrze; dziwna, ciekawa potrawa z jarzyn, jej nazwy już zapomniał. Wydawało mu się, że wyczuwa oberżyny, czosnek i kmin rzymski, ale był w tym jeszcze zupełnie mu nieznany sos. Tak czy owak pyszne, zwłaszcza, że czuł już głód.
Słońce zeszło już nisko. Z daleka widział kopaczy zmierzających ciężkim krokiem do namiotów, gdzie pewnie chcą się nieco odświeżyć, nim zjawią się na kolacji. Obserwował ciemnowłosą dziewczynę, jak taszczy w kierunku parkingu dużą torbę i upycha ją w bagażniku małego granatowego samochodu. Zamajaczyła mu myśl, że o zmierzchu rozpoczyna się szabat; pewnie niektórzy izraelscy pracownicy jadą przy okazji do domu.
Wciąż jeszcze ją obserwując — wyglądała naprawdę nieźle, miała długie czarne włosy i świetną figurę — zauważył następny samochód, zbliżający się w chmurze kurzu do obozu. Eisenhardt zmarszczył czoło i spojrzał uważniej. To taksówka. Dokładnie taka sama taksówka jak ta, która przywiozła go wczoraj wieczorem.
Cała scena wydała mu się tak znajoma, że zaskoczony przestał jeść. Taksówka zatrzymała się. W czasie, gdy kierowca wyładowywał walizki z bagażnika, John Kaun i profesor podeszli i przywitali się z człowiekiem, który wysiadł z wozu i rozglądał się trochę niepewnie. O ile można było rozpoznać z oddali, przybysz był nieco starszy, może około pięćdziesiątki, miał gęstą białą brodę, łysawe skronie i budzące respekt brzuszysko. Wilford-Smith przemówił do niego, na swój powściągliwy sposób z oszczędną gestykulacją. Potem słowo przejął magnat medialny, z rozmachem, zdecydowanie, dynamicznie, mówił coś, następnie uśmiechnął się uprzejmie, uzyskał od mężczyzny potwierdzające skinienie głową i w końcu chwycił go za łokieć. Usłużni strażnicy podbiegli, chwycili wyładowane walizy i zapłacili taksówkarzowi, zaś Kaun i Wilford-Smith prowadzili swego nowego gościa do białego namiotu w sektorze czternastym, prześcigając się w komplementach.
Od swej rozmowy z technikiem Gideon zaczął zastanawiać się, czego właściwie on i jego ludzie muszą tu pilnować.
Zwykle było mu to obojętne. Za zadanie miał chronić. Oznaczało to, że musi mieć szeroko otwarte oczy i w każdej chwili być gotów do zatrzymania napastnika, a nawet, jeśli nie można inaczej, do zabicia go. Jeżeli ochraniał osobę, mogło to znaczyć, że będzie musiał dać się zranić albo zabić w jej obronie, ale taki rozszerzony zakres odpowiedzialności zdarzał się rzadko i był wynagradzany ekstrapremią. Przeważnie kazano mu strzec przemysłowe obiekty, urządzenia komunikacyjne, pomniki kultury albo centra turystyczne, choć strzegł już także przemysłowców i polityków, raz ochraniał nawet samego Jasera Arafata, prezydenta Palestyńczyków, gdy ten nie był jeszcze prezydentem, lecz przywódcą kontrowersyjnego ugrupowania. Wtedy również nie snuł zbytecznych dywagacji nad sensem i celem swojej misji; mężczyzna w niebiesko-białej chuście był dla niego obiektem ochrony, jak każdy inny. Może to z tej przyczyny firma wyznaczyła do owego zadania właśnie jego. Często wybierano go do zadań specjalnych, przeważnie dlatego, że całkiem nieźle mówił po angielsku. Raz był bodyguardem pewnej amerykańskiej aktorki, podróżującej dwa dni po Izraelu, a ona pocałowała go na pożegnanie. Od tego czasu nie opuścił żadnego jej filmu. Czasem miało znaczenie także to, że słynął z szybkiego refleksu. Zauważono to już, gdy służył w wojsku, i ta zdolność zadecydowała o tym, że wykształcono go na snajpera. Nikt mu natomiast do tej pory nie zarzucił, że jest nadmiernie dociekliwy. Teraz też nie był. Po prostu się zastanawiał. Przez cały dzień trzymał wartę przed jednym z wejść do białego namiotu, a nawet nie przyszło mu do głowy, żeby choć rzucić okiem do wnętrza. Powiedziano im przecież, że tego nie wolno. A Gideon trzymał się rozkazów. A jednak się zastanawiał. Pierwszy raz zdarzyło się, że kazano im ochraniać archeologiczne znalezisko.
Choć właściwie nie było w tym nic dziwnego. Słyszał od innych, że kazano im kiedyś pilnować starego złotego skarbu, monet i biżuterii z czasów dawnych królów. A w Izraelu zabytki archeologiczne często mają polityczne znaczenie. Ktoś coś wykopie, inny uzna to za dowód na potwierdzenie albo obalenie swoich politycznych czy religijnych przekonań, i konflikt gotowy.
Читать дальше