(Przypis: W chwili, gdy sporządzana jest ta notatka, nie podjęto jeszcze decyzji, czy i kiedy wznowione zostaną prace w Bet Hamesh.)
Profesor Charles Wilford-Smith Raport z wykopalisk pod Bet Hamesh
Zrazu wyglądała jak każde inne wielkie miasto, gdy zbliżali się do niej mknąc po pozbawionych roślinności wzgórzach. Z ciemności wynurzały się domy i tablice z reklamami, linie wysokiego napięcia i uliczne lampy, obok nich przemykały oświetlone dziedzińce fabryk, markety i restauracje. W puste przestrzenie między domami wciskały się ciemne cyprysy. Stephen zauważył, że wszystkie budynki wyglądają na zbudowane z takiego samego biało-żółtego piaskowca, przez co całe miasto sprawiało wrażenie, jakby wykuto je z jednego skalnego bloku.
Odkąd minęli granicę miasta, George stawał się coraz mniej rozmowny. Stephen, siedzący za kierownicą, od czasu do czasu rzucał okiem na Judith, która miała wskazywać drogę. Lecz ona, ilekroć zauważyła jego spojrzenie, za każdym razem wyciągała dwa wyprostowane palce. Miało to znaczyć: trzymaj się głównej drogi.
Stephen tylko pobieżnie orientował się, jakie reguły obowiązują podczas szabatu — wiedział jedynie, że ma to jakiś związek z ciszą i z zakazem jakiejkolwiek pracy i że trwa od piątku wieczór do soboty wieczór, od zmierzchu do zmierzchu. Jednak droga okazała się zatłoczona bardziej, niż się spodziewał. Nie oczekiwał wprawdzie widoku wymarłego miasta, po którego pustych ulicach echem rozejdzie się warkot silnika jego samochodu, a ortodoksyjni mieszkańcy obrzucą go kamieniami, sądził jednak, że czeka go coś mniej więcej w tym stylu. Fakt, że wjeżdżają do miasta wtłoczeni w gęstą kolumnę samochodów, dość go zaskoczył.
I wtedy, właśnie w chwili gdy orzekł, że to w końcu tylko miasto jak każde inne, minęli łańcuch wzgórz i po raz pierwszy bez przeszkód ujrzeli panoramę śródmieścia. Z tylnego siedzenia dobiegło płynące z głębi piersi westchnienie.
— Jerozolima — szepnął z szacunkiem George. — Yerushalayim. Miasto pokoju…
Miasto pokoju, o które przez tysiąclecia stoczono więcej bitew niż o jakiekolwiek inne miejsce na ziemi, rozciągało się szeroko przed ich oczyma niczym połyskujący złotą nicią kobierzec, w który wprawiono niezliczone migocące światła i światełka, rozścielony w szerokiej dolinie, inkrustowany wąskimi minaretami i ciemnymi wieżami kościołów, ozdobiony mniejszymi i większymi kopułami, aż po miejsce, gdzie miasto ponownie wznosiło się ku Świątynnemu Wzgórzu, na którym jak na tronie spoczywała zapierająca dech najpotężniejsza kopuła, jedyna wykonana naprawdę ze złota: Kopuła Skały.
— Miasto na ziemi, lecz na pół w niebie — powiedział George drżącym głosem. — Tak mówiła zawsze moja babcia. I miała rację, naprawdę, miała rację…
— Teraz nie rozklejaj się — burknął Stephen. — Okay? George jakby go nie słyszał.
— Jerozolima, jestem w Jerozolimie, naprawdę! Stephen chciał już przywołać go do opamiętania nieco ostrzejszym tonem, gdy poczuł dłoń Judith na swojej. Zaskoczony spojrzał na nią, a ona uśmiechała się do niego tak łagodnie, jak nigdy wcześniej.
— Daj mu spokój — szepnęła cicho. — Jerozolima wzrusza każdego. Nawet ciebie.
— Mnie? Skąd ci to przyszło do głowy?
Uśmiechała się tylko. Uśmiechała się naprawdę słodko.
— Skądże, jestem zupełnie cool. Sam spokój — zapewnił ją Stephen. — Naprawdę, jestem najbardziej niewierzący wśród niewierzących. Mógłbym być wynalazcą ateizmu.
— W porządku. Na światłach w lewo.
Tego wieczoru również zebrali się w wozie Kauna. Nowy przybysz rozsiadł się szeroko w swoim fotelu, niby jakiś opasły Budda splótł grube dłonie na ogromnym brzuchu. Był może po pięćdziesiątce, ubrany w szary garnitur, pognieciony tak, jakby spał w nim kilka poprzednich nocy. Najwyraźniej nie przywiązywał też wagi do krawatów — w każdym razie kołnierzyk koszuli rozchylił szeroko pod suchą, żylastą brodą. Jego łysinka połyskiwała w świetle lampy, Eisenhardtowi wydawało się, że dostrzega opaleniznę.
Multimilioner dokonał wzajemnej prezentacji z elegancją doświadczonego salonowego lwa, wychwalając pisarza pod niebiosa, potem przedstawił nowego członka ich małego bractwa jako profesora Goutiére z Toronto, historyka na tamtejszym uniwersytecie i specjalistę z zakresu dziejów Palestyny.
— Bardzo mi miło — Eisenhardt uprzejmie skinął głową i pomyślał: a to ciekawe, do tej pory sądziłem, że to Wilford-Smith jest specjalistą od dziejów Palestyny…
Przez chwilę panowało pełne zakłopotania milczenie, które przełamał Kaun, bawiąc się znów w barmana. Goutiére, gdy nadeszła jego kolej, zażyczył sobie kanadyjskiej whisky — i proszę tyle, ile zmieści się do dużej szklanki. — Opróżnił potem tę szklankę tak łapczywie, że Eisenhardt poczuł mdłości od samego przypatrywania się.
— Więc — zapytał go w końcu Kaun — co sądzi pan o tej sprawie? Kanadyjczyk przez chwilę zastanawiał się, patrząc tępo przed siebie, nim odpowiedział:
— Muszę przyznać, że nie jestem jeszcze gotów wziąć tego wszystkiego za dobrą monetę — stwierdził w końcu dudniącym basem. — Będę się na razie tylko starał rozumować tak, jakbym wierzył w tę niedorzeczną historię. No i będę pewnie potrzebował jeszcze wiele szklaneczek pańskiej, wyśmienitej zresztą, whisky, żebym zdołał przytłumić mój krytycyzm.
— Tego nie zabraknie — odparł Kaun, ponownie napełniając mu szklankę.
— Dziękuję. — Ale teraz tylko wziął szklankę w dłonie, nie pijąc z niej. Najwyraźniej pierwsza nie przestała jeszcze działać.
Znów przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił. Wszyscy patrzyli na historyka, jakby zmienił się w ucieleśnioną wyrocznię. Klimatyzacja cicho szemrała, czasem, gdy ktoś zakładał nogę na nogę, rozlegało się stłumione piskliwe skrzypnięcie skóry foteli.
— Chciałby pan wiedzieć — odpowiedział wreszcie Kanadyjczyk, nie odrywając nieruchomego wzroku od wyściełanej mahoniową boazerią, dźwiękoszczelnej, chroniącej przed upałem ściany — gdzie jest kamera? Magnat medialny przytaknął.
— Właśnie.
— Gdzie ktoś mógłby zakopać coś w czasach Jezusa, żeby mieć pewność, iż za dwa tysiące lat będzie można tę rzecz wykopać nieuszkodzoną.
— Dokładnie. Historyk westchnął głośno, zabrzmiało to niemal komicznie.
— Trudno powiedzieć. Kaun uśmiechnął się łagodnie.
— Gdyby było łatwo, zrobilibyśmy to sami.
— Izrael jest bardzo duży…
Eisenhardt zauważył, że teraz uśmiecha się także Wilford-Smith.
Profesor z Toronto łyknął cieczy z trzymanej w dłoni szklanki, wypuścił powietrze z donośnym świstem, o którym trudno byłoby orzec, czy świadczy o rozkoszach smaku, czy o wewnętrznym napięciu, po czym oznajmił:
— Muszę to przemyśleć.
Wzrok, jakim obrzucił go w odpowiedzi Kaun, zdradził, z jakim trudem zachowuje opanowanie. O Boże! Ściągnąłem tu sobie na głowę zdebilałego alkoholika! Zdawało się mówić to spojrzenie. W tej chwili przypomniało mu się, że przecież obarczył tym problemem już jedną specjalistyczną głowę i odwrócił się do pisarza, nie kryjąc kiełkującej nadziei.
— Panie Eisenhardt, pan myślał o tym już przez cały dzień. Czy doszedł pan do jakichś wniosków? Eisenhardt smutno spojrzał na magnata. Nie było rady, musiał zadać mu ten cios.
— Tak — oznajmił więc. — Sądzę, że kamera, której szukamy, nie istnieje.
* * *
Zatrzymali samochód na poboczu, w pobliżu bramy w starych murach miejskich, wyglądającej na wybitą w nowszych czasach. Sam mur prześwitywał zza drzew i palm jasną, wysoką jak kilkupiętrowy budynek ścianą ze ściśle spojonych ciosanych kamieni.
Читать дальше