— I nawet gdyby, obojętnie z jakiej przyczyny, został on w przeszłości — wtrącił się profesor Wilford-Smith — z jakiego powodu mieliby zostawiać mu instrukcję obsługi kamery, a nie samą kamerę?
Pisarz zastanowił się chwilę. Jeszcze raz przebiegł w myśli swoje argumenty. Popołudniowe przemyślenia. Było jeszcze coś…
— Zadałem sobie pytanie — zastanawiał się głośno — czy, jeśli rzeczywiście w przeciągu kilku lat zostałyby wynalezione podróże w czasie, nie doprowadziło by to nieuchronnie do rozwoju turystyki w przeszłość. Zważywszy, jak ukształtowany jest nasz gatunek, turyści jeździliby na pola bitew w Jugosławii, z pewnością znaleźliby się ludzie, którzy z rozkoszą stanęliby w ogniu decydujących walk drugiej wojny światowej. Inni chcieliby spotkać Mozarta albo Goethego. W całych dziejach kłębiliby się przybysze z przyszłości. Źródła historyczne pełne byłyby doniesień o ludziach, którzy słabo opanowali język, nie kultywują tradycji ani rytuałów, ubierają dziwaczne stroje i używają tajemniczych narzędzi. O złoczyńcach, popełniających przestępstwa i w tajemniczy sposób znikających. Seksturyści byliby prawdziwą plagą. Z pewnością opowiadano by o przybyszach nie wiadomo skąd, robiących wątpliwe interesy, skupujących w wielkich ilościach obrazy nikomu nieznanych malarzy, którzy sławę i uznanie zdobędą dopiero za kilka dziesiątek lat, na przykład. Jednak nic takiego się nie dzieje. Nie napotyka się takich doniesień. Pojawia się pytanie, dlaczego?
Kaun z uznaniem pokiwał głową.
— Może podróże w czasie będą podlegać ścisłej państwowej kontroli, podobnie jak produkcja broni atomowej — zastanawiał się dalej Eisenhardt. — Może podróże w przeszłość, podobnie jak loty na Księżyc, okażą się tak drogie i pracochłonne, że nie rozwinie się turystyka. Może powstanie coś w rodzaju policji czasu, uniemożliwiającej wszelkie wybryki. Może też istnieje fizyczne wytłumaczenie… — Poczuł w duszy coś podobnego do trzasku. Jakby właśnie w tym momencie złamało się jego przekonanie, że podróże w czasie są w realnym świecie niemożliwe. Tak, naprawdę. Zaczął wierzyć. Odczuł niepokój na skutek doświadczenia, że wszystkie przekonania, nawet te uważane za niezmienne i prawdziwe, mogą się zmienić.
— Mianowicie? — spytał w napięciu Kaun.
— Może — powiedział powoli Eisenhardt — dojdzie do odkrycia praw rządzących podróżami w czasie i jedno z tych praw będzie brzmiało, że poruszać się można tylko w jednym kierunku. W przeszłość. Będzie można przenosić się w przeszłość, lecz bez możliwości powrotu w czasy, z których się przybyło. Co zresztą wystarczyłoby, żeby świat, jaki znali, uległ gruntownej zmianie. Ludzie przenosiliby się tydzień wstecz i skreślali właściwe liczby na kuponie toto-lotka. Dla milionowej wygranej wytrzymaliby parę dni w towarzystwie samych siebie. A co z zapobieganiem wypadkom post factum? Co z wszystkimi paradoksami pętli czasu, które przecież nie straciłyby racji bytu?
— Dlatego nie będzie turystyki w przeszłość, nigdy, nawet za dziesięć milionów lat. Tylko pojedyncze osoby, udające się w podróż bez powrotu, romantycy, uciekający w stare dobre czasy. Ochotnicy, skłonni poświęcić życie dla nauki.
Profesor Wilford-Smith skinął głową.
— I jednego z nich znaleźliśmy.
Na Muzeum Rockefellera składał się duży, graniczący z parkiem kompleks, wchodzącą w jego skład charakterystyczną ośmiokątną wieżę widać było z daleka. Od Nowej Bramy nie musieli już długo jechać, jeszcze kawałek szeroką ulicą wzdłuż murów Starego Miasta, której nazwa zmieniła się z ulicy Ha-Tsankhanim na ulicę Sułtana Sulejmana. Stephen zatrzymał się na wielkim, opustoszałym parkingu przed muzeum, wyjął telefon komórkowy i wybrał numer, który dostał od Yehoshui.
— Jesteśmy — powiedział, gdy zgłosił się przyjaciel. Usłyszał westchnienie.
— No, nareszcie. Poczekajcie, zaraz wyjdę.
— Właściwie myślałem, że wejdziemy do środka.
— Tak, jasne. Miałem na myśli, że wam otworzę. Stephen uśmiechnął się.
— Czekamy.
Czekali. Kilka nisko umieszczonych lamp ukrytych między zaroślami i w trawie ledwie rozjaśniało półmrok na rozległej asfaltowej przestrzeni. Szeroki chodnik prowadził do przeszklonego wejścia, pogrążonego w kompletnych ciemnościach.
— Zdaje ci się, że dziś wieczorem będziemy tu tworzyć historię, co? — zapytała bez uprzedzenia Judith. Nie spojrzała przy tym na niego.
Stephen przyglądał się jej charakterystycznemu profilowi, odcinającemu się na mrocznym tle jak wycięty nożyczkami kontur.
— Przynajmniej tego nie wykluczam — stwierdził.
— A potem?
— Potem?
— Co zrobisz potem? To znaczy, gdy już stworzysz historię?
— Nie mam pojęcia. — Zdawało mu się, że zauważył jakiś ruch przy bramie wejściowej, ale najwidoczniej się mylił, gdyż nikt do nich nie wyszedł, nie zamachał, nic w tym rodzaju. — Twój brat wcale się nie śpieszy.
Judith milczała. Ze stygnącego silnika dobiegł ich jakiś stukot.
— Hej — zawołał w końcu Stephen — nareszcie zrozumiałem. Uważasz mnie za zgrywusa cierpiącego na przerost ambicji i nie wierzysz, że znajdziemy tu dzisiaj cokolwiek, co by miało jakieś znaczenie. Okay. Ostatecznie pewnie okaże się, że masz rację. Ale nim to nastąpi, pozwolisz mi się bawić, mam rację? Westchnęła, potem mruknęła:
— Nie. Ja nie tylko w to nie wierzę. Ja się tego wręcz obawiam.
Przestraszyli się śmiertelnie, gdy znienacka ktoś zapukał w szybę. Był to Yehoshuah, któremu udało się w jakiś sposób niezauważenie podejść do samochodu od tyłu. Stephen, zdenerwowany pokręcił korbką i opuścił szybę.
— Yehoshuah, ty wariacie — burknął. — Chcesz nas zamordować?
— Och — uśmiechnął się ten promiennie — przestraszyłem was?
— Przestraszyłeś? Postarzałem się o kilka lat. Przez cały czas czekaliśmy, aż wyjdziesz z tamtej bramy, a ty zakradasz się i znienacka pukasz w szybę…
— W nocy brama główna ma włączony alarm. Trzeba wejść bocznym wejściem. Nocny stróż nie musi przecież wiedzieć, że tu jesteśmy. — Yehoshuah machnął ręką w kierunku zarośli, w których niezbyt gęstym cieniu zaparkowali. — Dobrze stanęliście, to tylko kilka kroków.
Stephen niósł teraz torbę Judith, idąc za jej bratem wąską ścieżką wijącą się wśród ozdobnych krzewów. Płożące się gałęzie chrzęściły łagodnie pod ich stopami. Dotarli do drzwi położonych około metr poniżej poziomu piaszczystej ziemi, prowadziło do nich kilka stopni. Yehoshuah zabrzęczał pękiem kluczy i rzucił:
— Chodźcie! — I wkroczyli za nim w mrok.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi, rozbłysło światło. Znaleźli się w pomieszczeniu przypominającym niewielki, zakurzony magazyn. Wokół nich stały niezliczone mniejsze i większe drewniane skrzynie, wszystkie starannie obite gwoździami i opisane po hebrajsku, częściowo przykryte pokrowcami, na których zgromadził się nietknięty kurz wielu lat, o ile nie całych dziesięcioleci.
Nie mieli wiele czasu na rozglądanie. Yehoshuah ponaglił ich ruchem ręki, zgasił światło. Wspięli się schodami do góry, przeszli przez kolejne drzwi, znaleźli się w jednej z sal ekspozycyjnych, oświetlonej jedynie światełkiem awaryjnym — było to duże, chłodne pomieszczenie, w którym każdy ich krok rozbrzmiewał donośnym echem. Stephen mimowolnie wstrzymał oddech, mijając szklane witryny, ustawione długimi rzędami jedna obok drugiej. Wystawiono tu niezliczone stare monety i naczynia ceramiczne; kości, ozdoby z brązu, złota i srebra, fragmenty zwojów papirusu i zwietrzałe skórzane elementy obuwia lub odzieży. Obok stały tablice z obszernymi informacjami w trzech językach, było jednak za ciemno na czytanie.
Читать дальше