Eisenhardt obserwował, jak oczy przemysłowca zwęziły się do wąskich szparek. Wyglądało na to, że nie znosi takich retorycznych gierek, chyba że gra w nie sam.
— Mianowicie?
— Podkreślam jeszcze raz, że dla mnie to tylko intelektualna szarada — powiedział Goutiére. — Szalona teoria, nic ponadto. Proszę więc nie pociągać mnie do odpowiedzialności za to, co tu plotę.
— Obiecuję. A więc, o jakim miejscu pan myśli?
— Zwróciłbym temu hipotetycznemu młodzieńcowi uwagę na fakt, że meczet Kopuły Skały wybudowano na wielkim, nieregularnie uformowanym zrębie skalnym, o wymiarach około trzynaście na siedemnaście metrów, z którego wedle islamu Mahomet wstąpił do nieba. Tę skałę, zwaną przez muzułmanów Sakhra, tworzą stare pokłady kamienne, w dawnej świątyni żydowskiej służyła za ołtarz ofiarny. Już i dla Żydów była świętością, gdyż mówimy tu o wierzchołku góry Mona, o skale, na której Bóg poddał próbie posłuszeństwo Abrahama, żądając od niego, by ten złożył mu w ofierze swego syna Izaaka.
Przez chwilę panowała niepewna cisza. Kaun z niesmakiem przełknął ślinę.
— Nie mówi pan poważnie.
— Jedynym miejscem — oznajmił Goutiére niewzruszony — o którym z absolutną pewnością możemy powiedzieć, że pozostało nietknięte przez ostatnie dwa tysiące lat, jest ta najświętsza ze wszystkich skał. Kamień w meczecie Skały.
Sender: Donald_Frey@aus.new.com
To: John_Kaun@ny.new.com
Message-ld: 4127900A.70D.OOC10@newsrv041.new.com
Subject: Pertraktacje Melbourne Mime-Version: 1.0
Content-Type: text/plain; charset=iso-8859-1
John,
Odwołanie spotkania w środę poważnie zagroziło wynikom pertraktacji. Kontaktowałem się telefonicznie z Pańskim sekretariatem; Susan Miller powiedziała mi, że jest Pan w Izraelu??? Proszę o pilny kontakt.
Pozdrawiam serdecznie,
Don
Papier prezentował się naprawdę kiepsko. Stephen poczuł, jak oblewa się zimnym potem. Niech to cholera! Nie wyglądał tak marnie, kiedy wyjmował go ze skrzynki i wkładał między dwa metalowe talerze.
Czyżby uszkodził się tak teraz, podczas transportu? Setki drobniutkich, szarych strzępków ukruszyły się na krawędziach, a pozostała część wydawała się tak wyblakła i wysuszona na wiór, jakby miała w każdej chwili rozsypać się w proch.
Rzucił szybkie spojrzenie na Yehoshuę. Zdawało się, że nie robi to na nim wielkiego wrażenia. Być może był przyzwyczajony do takich widoków. Zwoje papirusu z pewnością nie wyglądały o wiele lepiej, gdy otrzymywał je zaraz potem, jak przez kilka tysiącleci pleśniały w jakichś glinianych dzbanach.
Jednak dokładnie w tym momencie, gdy znów zaczął się w nim budzić cień nadziei, Yehoshuah westchnął ciężko i stwierdził zagadkowo:
— Tak…
Nie wdając się w wyjaśnienia, co chce przez to powiedzieć, przystąpił do rozmaitego rodzaju przygotowań, układał w zasięgu ręki lupy i pesety, ustawił w rzędzie jedną przy drugiej płaskie plastykowe kuwety i wyregulował ostrość obiektywu aparatu fotograficznego, przykręconego śrubami do specjalnego statywu w taki sposób, by można było robić nim zdjęcia pionowo w dół.
Jakie to wszystko ma teraz znaczenie? Stephen spoglądał na nieszczęsny zwitek pylistego papieru, leżący na pogniecionym blaszanym talerzu i na pierwszy rzut oka nadający się jedynie do wyrzucenia do śmieci. I to najprawdopodobniej z jego winy. Nie okazał się ani o włos lepszy od złoczyńcy, który podpalił bibliotekę aleksandryjską.
Mimo że w pomieszczeniach laboratorium panował chłód, Stephen był cały mokry od potu. Przyczyną, jak nagle to sobie uświadomił, był strach, od wielu lat nie bał się tak przeraźliwie. Czy uda mu się jakoś wyplątać z tej matni? Zawsze przecież znajdował sposoby na wydostanie się z podbramkowych sytuacji.
Przede wszystkim zawsze miał na tyle sprytu, by nie dać się wpędzić w podbramkową sytuację. Dość sprytu, by na długo przed końcem zwąchać, co się święci, właściwie zinterpretować sygnały ostrzegawcze i w porę zaciągnąć hamulec lub skręcić w inną drogę.
— Jak to wygląda? — zdobył się w końcu na zadanie pytania. Jego głos zabrzmiał nisko i chrypliwie. Yehoshuah przyciągnął uchwyt jednej z podświetlanych soczewek i zamocował ją nad znaleziskiem. Studiował je dokładnie przez chwilę, nim odpowiedział. Stephenowi zdawało się, że minęły całe godziny.
— Trudno ocenić. Są tu dwa arkusze papieru, ktoś zgiął je kiedyś, potem wsunął jeden w drugi i ponownie złożył na pół. Zobacz sam.
Pchnął okular w stronę Stephena. W powiększeniu wszystko wyglądało jeszcze koszmarniej — mnóstwo miejsc usianych dziurkami, wokół nich papier rozsypywał się w proch, postrzępione, kruche krawędzie, oderwane od nich małe i malutkie skraweczki.
— Wygląda na to, że na tych kartkach nikt nigdy nic nie napisał.
— To tylko tak się wydaje.
Na drugim końcu stołu laboratoryjnego Judith siedziała okrakiem na odwróconym oparciem do przodu krześle, głowę oparła zniechęconym gestem na ułożonych jedna na drugiej dłoniach. Gdy Stephen zaproponował jej, by spojrzała w mikroskop; odmówiła, kręcąc głową. Wyglądało na to, że dobrze zna całe to otoczenie; pewnie już wcześniej zdarzało się jej dotrzymywać tu bratu towarzystwa. Yehoshuah przyciągnął znów okular ku sobie, wziął w dłoń pęsetę i chwycił nią jeden z najdrobniejszych kawałeczków papieru, by umieścić go w ceramicznej miseczce.
— Może uda nam się ustalić, jaki to rodzaj papieru — stwierdził i zdjął z półki kilka butelek z chemikaliami.
Stephen wpadł na pewien pomysł.
— Masz linijkę?
— Jasne. W szafce przed tobą. Górna szuflada. Wyjęta linijka była solidnie wykonana z ciężkiej stali, na jednej krawędzi opatrzono ją skalą metryczną, na drugiej umieszczono podziałkę w calach. Stephen pochylił się z nią nad badanym obiektem.
— Co chcesz zrobić? — dopytywał się Yehoshuah.
— Ma prawie cztery i ćwierć cala szerokości i… — ostrożnie przełożył linijkę w inną pozycję — …pięć i pół cala wysokości.
— Tak, i co z tego?
— Gdyby rozłożyć arkusze, miałyby dwa razy większą wysokość i szerokość, a więc jedenaście na osiem i pół cala — odparł Stephen i odłożył linijkę na bok.
— Logiczne.
Wciąż nie rozumieli. A przecież to wprost rzucało się w oczy. Stephen spojrzał na dwoje przyjaciół i wyjaśnił:
— To standardowy format amerykańskiego papieru listowego.
* * *
„Kościół Chrystusa Siewcy” był mały, niemal jak kaplica, zaś jego znaczenie było równie mizerne, co wygląd. Rzucało się w oczy, że nie jest to żadne z tych świętych miejsc i historycznych zakątków, w które tak obfituje Jerozolima. Jego nazwa wzięła się prawdopodobnie z owej przypowieści przytoczonej w Ewangelii św. Marka, w której mowa o tym, jak siewca traci jedną część ziarna, wydziobaną przez ptaki, drugą omyłkowo rzuca na skaliste podłoże, gdzie skiełkowane rośliny nie wytrzymują słonecznego skwaru, zaś trzecią część ostatecznie marnuje, rozsypując ją wśród ciernistych krzewów niepozwalających im wyrosnąć. Tylko jedna część nasion pada na żyzną glebę, a przecież to właśnie one mnożą się, stukrotnie wynagradzając wszelkie straty. Było jednak pewne, że tej przypowieści Jezus nie opowiedział tutaj, lecz na północy Galilei, prawdopodobnie w Kafarnaum. Kościół zbudowano przed około dwustu laty w jednej z dzielnic graniczących ze Starym Miastem, i w zasadzie nikt naprawdę nie wiedział, dlaczego w ogóle go wzniesiono i z jakiego właściwie powodu stoi tu, gdzie stoi. Sprawiający raczej posępne i przygnębiające wrażenie, wznosił się dokładnie na skrzyżowaniu dwóch o wiele za wąskich uliczek, na których panował intensywny ruch, gdyż miejscowi zwykli używać ich jako objazdów omijając korki na głównych ulicach. Okna kościoła były szare od kurzu i spalin, nawet dźwięk dzwonu rozbrzmiewającego w każde południe na niewysokiej wieży zdawał się być jakby przytłumiony kurzem. Co zresztą było bez znaczenia, jako że od pewnego czasu w tej dzielnicy mieszkali głównie muzułmanie.
Читать дальше