— Nawilżacz — wyjaśnił Yehoshuah.
— Aha — mruknął Stephen. Po chwili, gdy przyjaciel najwyraźniej nie miał zamiaru wyjaśnić bliżej, co robi, zapytał: — A po co?
Na twarzy Yehoshui pojawił się zmieszany uśmiech. Kiedyś w przyszłości będzie wspaniałym okazem roztargnionego profesora.
— W skład papieru wchodzi celuloza. Celuloza to spolimeryzowany polisacharyd. W procesie starzenia spada stopień polimeryzacji, co prowadzi do kruchości. Równocześnie papier ma własności higroskopijne, dlatego przez ostrożne doprowadzanie wody można w pewnym stopniu przywrócić mu elastyczność.
— I potem będziemy mogli przeczytać, co jest na nim napisane.
— Jeszcze nie. Ale przynajmniej będziemy mogli rozłożyć kartki.
— Ach, tak.
Zabójczy dla nerwów odgłos dyszy wwiercał się w uszy, w czaszkę, zdawało się, że szarpie korzenie zębów.
— Nie słychać tego w całym budynku?
— Nie.
Stephen spojrzał ku Judith, która obdarowała go współczującym uśmiechem. Yehoshuah zdawał się nie dostrzegać nic poza wnętrzem nawilżacza.
— A jakiego gatunku papieru ty użyłbyś na jego miejscu? — zainteresował się Stephen. — To znaczy, gdybyś chciał napisać list, który miałby przetrwać dwa tysiące lat?
Yehoshuah nie spuszczał oka z kruchego obiektu, który momentami sprawiał wrażenie, jakby dosłownie wsysał rzadką mgiełkę.
— Ja w ogóle nie wziąłbym papieru — odpowiedział.
— Ale? — zdziwił się Stephen.
— Folię plastykową. Dobrą, starą, niezniszczalną plastykową folię, z której kiedyś robiono reklamówki, nim okazało się, że jest wielkim problemem na wysypiskach śmieci. Cokolwiek napiszesz na takiej folii, przetrwa nie tylko dwa, ale spokojnie dwadzieścia tysięcy lat albo więcej.
* * *
Taksówka zatrzymała się. George zobaczył pięć połyskujących srebrno kontenerów mieszkalnych, za nimi rzędy namiotów, i odetchnął. W jego mniemaniu graniczyło to z cudem, chociaż kierowca, mrukliwy stary Arab, chyba z tysiąc razy powtórzył no problem. Wdzięczny, zapłacił ustaloną przed podróżą, zapierającą dech w piersiach cenę — praktycznie wszystkie amerykańskie dolary, jakie miał przy sobie. Jeszcze raz zapewnił mężczyznę o twarzy oszpeconej przez dwie tajemnicze, biegnące w poprzek nosa blizny, który teraz skoncentrowany był całkowicie na identyfikacji i przeliczaniu zielonych banknotów, że doskonale zna okolicę, i wysiadł, gdy tamten w końcu skończył liczyć pieniądze i mamrocząc coś, skinął głową. Poczekał jeszcze, aż znikną z pola widzenia czerwone światła pozycyjne pojazdu, po czym zaczął wspinać się ku obozowi.
Noc była ciepła i spokojna. Co za dzień — rozmyślał George Martinez z Bozeman w Montanie — pamiętny, na pewno na zawsze zachowam go w pamięci. Gdyby ktoś zapytał, jak się czuje, mógłby odpowiedzieć tylko jedno: spełniony. Wszystko było doskonałe. Wszystko było takie, jakie być powinno. Jeden z wartowników zbliżył się do niego, zażądał pokazania dokumentów. George wyciągnął do niego papier, który wręczono mu rano, i w duchu modlił się za tego mężczyznę.
— Ach, George — powiedział krępy strażnik, zza którego ramienia wystawał pistolet maszynowy. — Rozmawialiśmy dziś rano. Był pan w Jerozolimie?
George zmrużył oczy. Teraz rozpoznał rozmówcę. — Tak, byłem. Przypominam sobie, Gideon, prawda? Wciąż jeszcze na służbie?
— Nie, znowu! — Mężczyzna, na którego ciemnych, kręconych włosach połyskiwało światło gwiazd, wyglądał na ucieszonego. Wydobył pudełko papierosów. — Przy okazji, teraz mogę się zrewanżować. Jak się panu udała wycieczka?
— Było wspaniale. — Właściwie George wcale nie miał ochoty zdewaluować gadaniem swoich przeżyć, na papierosa też nigdy nie miał mniejszego apetytu niż teraz. Ale przecież nie mógł tak zbyć Izraelczyka, wziął więc jednego i stali razem, kopcąc.
— Dość spokojnie, co? — stwierdził George po jakimś czasie, nie chcąc, by rozmowa zeszła na jego wyprawę.
— Zupełnie. Tak zasuwają po całych dniach, że wieczorem są chyba półmartwi.
— Tak. Wyobrażam sobie.
Znów przez parę milczących chwil stali i przyglądali się obłoczkom dymu, rozpraszającym się srebrno na tle nocnego nieba.
— Na pana miejscu byłbym bardziej ostrożny — znienacka, na pół mimochodem, na pół ostrzegawczo oznajmił Gideon, wyraźnie ściszając przy tym głos. — Jeśli chodzi o pańskich zleceniodawców. George otwarł szeroko oczy.
— Co pan ma na myśli?
— A nic, tylko tak. Niech pan dopilnuje, żeby dostał swoje pieniądze, nim będzie za późno.
— Z tym i tak nie mam nic wspólnego. Pieniądze dostanie Uniwersytet Montana. Ale o co chodzi, co się dzieje?
Gideon upuścił na pół wypalonego papierosa i zadeptał go, nieufnie rozejrzał się we wszystkie strony, wreszcie wyszeptał:
— Ci ludzie powariowali. Kompletnie im odbiło.
— Naprawdę? Ale dlaczego?
— Słyszało się co nieco tu i tam… No, tak naprawdę, to podsłuchiwałem. Pewno nie było mi wolno, nie mam pojęcia. W każdym razie wiem, co jest w tym białym namiocie nad sektorem czternastym.
— Ach.
Gideon z zawziętością przytaknął.
— Sam nie widziałem, to fakt. Ale słyszałem wszystko, co mówili temu nowemu, który przyjechał dziś wieczorem. Miałem wartę przy namiocie. A oni myślą, że nie znam angielskiego.
— Rozumiem.
— Kompletnie im odbiło, mówię panu. Chce pan wiedzieć, co oni myślą, że znaleźli? George skinął głową.
— Jasne.
* * *
Judith zasnęła, ułożywszy głowę na skrzyżowanych ramionach. Stephenowi też tylko z wielkim trudem udawało się utrzymać oczy otwarte, całe jego ciało domagało się snu, każde włókno żebrało o odpoczynek i odprężenie. Nie zdoła już przełknąć ani łyka więcej tej żałosnej kawy z automatu piętro wyżej. Właściwie, stoły laboratoryjne nie wyglądały wcale na aż tak niewygodne, gdyby tylko odsunąć stojące na nich przyrządy, zwinąć się w kłębek i zdrzemnąć się choć trochę… Nawilżacz wciąż huczał. Już od wielu godzin.
Tylko Yehoshuah jakby nie wiedział co to zmęczenie. Nic dziwnego, w końcu nie targał przez cały dzień po rozżarzonej słońcem pustyni koszy pełnych kamieni, gruzu i ziemi. Stephen ociężale przyglądał się, jak brat Judith miesza rozmaite mikstury z chemikaliów stojących na półkach nad stołami, jak ustawia płaskie plastykowe kuwety i miseczki pełne kłębków waty. Jego wyjaśnień, w których było coś o wiązaniach wodorowych i rozpuszczalności, alkaliczności i inhibitorach, o atramentach żelazo-garbnikowych, odkwaszaniu, neutralizacji i buforowaniu, Stephen od dawna już nie rozumiał. Wreszcie Yehoshuah naciągnął parę cienkich plastykowych rękawiczek i wyłączył nawilżacz. Nagła cisza oszołomiła ich jak cios obuchem. Judith ocknęła się, poderwała, przez kilka chwil rozglądała się całkowicie zdezorientowana, aż w końcu westchnęła, gdy dotarło do niej, gdzie się znajduje. Yehoshuah tymczasem otworzył szklane drzwiczki i wyjął blaszany talerz. Leżący na nim papier był teraz miękki i lepki, jakby zapadł się w siebie. W oczach Stephena wyglądał jak bezpowrotnie zniszczona, szara papierowa masa. Yehoshuah jednak dotknął jej tak ostrożnie, jakby miał przed sobą delikatną pajęczynę i mruknął zadowolony:
— Wspaniale.
— A mogłam teraz spać sobie błogo w moim namiocie — z tyłu dobiegło kapryśne mamrotanie Judith.
— Co mnie podkusiło, żeby dziś wieczorem oddalać się od obozu choćby o krok? O, nie — to przecież już czwarta! Czwarta rano! Czyście poszaleli?
Читать дальше