Eisenhardt był pod wrażeniem.
— I to działa?
— Działa.
— Po co więc jeszcze w ogóle robi się wykopaliska? Profesor chrząknął poirytowany, co rozśmieszyło Kauna niemal do łez. Eisenhardt zaskoczony patrzył to na jednego, to na drugiego, nie mogąc zdobyć się na nic ponad niepewny uśmieszek. Nawet na twarzy Ryana pojawił się cień uśmiechu, co jednak u niego wyglądało niezwykle niepokojąco, jako że najwyraźniej niezbyt często uprawiał ten rodzaj gimnastyki.
— Nie, poważnie — w końcu uspokoił się Kaun. — Oczywiście, nie zobaczymy tutaj monet ani glinianych skorup, niektóre rzeczy trzeba najpierw wykopać, żeby móc z nimi coś począć. Ale kamera z metalu… Jak pan sądzi, w co zapakował kamerę nasz podróżnik? Żeby przetrwała setki lat? Sądzę, że wziął ze sobą solidny metalowy kuferek, szczelny na kurz, odporny na promieniowanie i ekstremalne tempe ratury.
To brzmi prawdopodobnie, pomyślał Eisenhardt. Dlaczego jestem jedynym, który wciąż nie może uwierzyć, że coś takiego mogło się zdarzyć? Akurat ja?
— Więc jeśli ta skrzynka — kontynuował Kaun — jest zakopana gdzieś tutaj, znajdziemy ją. Będziemy mieli kamerę, jeszcze nim słońce zajdzie dziś wieczór.
— No cóż — mruknął Eisenhardt. Po co jest im w ogóle potrzebny? Wygląda na to, że Kaun uruchomił już wszelkie możliwe działania nie czekając na jego opinię, choć podobno to on jest specjalistą od spraw niewiarygodnych. Na pomysł, żeby po prostu prześwietlić teren za pomocą najnowocześniejszych środków technicznych naprawdę by nie wpadł, bo nie wiedział, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Po pewnej chwili, gdy nikt nic nie mówił, wszyscy tylko przyglądali się przez odsłonięte okno robotnikom przy rozładowywaniu aparatury, zapytał:
— Mówiąc jednak całkiem poważnie — czy takie urządzenie nie uprościłoby generalnie pracy archeologów? Nie rozumiem, czemu jeszcze kopie się na wyczucie, jeśli równie dobrze można prześwietlić podłoże.
Kaun łagodnie się uśmiechnął.
— Powiedzmy tak — zaczął. — Gdybym kazał przekopać cały ten teren na głębokość dwudziestu metrów, kosztowałoby to mnie mniej.
George Martinez nadzorował rozładunek urządzeń, lecz gdy przyszła kolej na thumper, podszedł, by własnoręcznie pomóc. Przyrząd, mimo że w zasadzie był tylko wielką, skierowaną ku ziemi armatą na ołowiane kule wielkości ludzkiej głowy, posiadał kilka wrażliwych punktów, a osiłki w szarych kombinezonach chwytały niektóre skrzynie z instrumentami tak niedbale i nieuważnie, że nie zdobył się na to, by powierzyć ich dłoniom serce całego urządzenia.
— Ostrożnie… Nie chwytać za ten bolec… Uważać na przełączniki!
Rozglądał się za Bobem Richardsem, lecz ten, jak zwykle, nie troszczył się o tak trywialne sprawy jak rozładunek wartego miliony ekwipunku. Mieli ze sobą tylko jeden thumper. Gdyby odmówił posłuszeństwa, mogliby pakować wszystko z powrotem.
Odetchnął, gdy urządzenie stanęło bezpiecznie na ziemi. Był to bardzo głęboki oddech, gdyż nie nawykł do takiego wysiłku. Nikt też się po nim takich nawyków nie spodziewał. Od dzieciństwa uważany za wątłego, krzywego niedorostka, ku utrapieniu ojca, z upodobaniem opowiadającego o swych przodkach jako o „zdrowym rodzie silnych meksykańskich rolników z gór”.
Generator fali uderzeniowej stał na czterech dużych kołach z grubymi oponami. George rozejrzał się. Niemal automatycznie szukał najodpowiedniejszego miejsca na jego ustawienie. I tak trzeba będzie poeksperymentować z pozycjonowaniem, jeśli nie otrzymają obrazów zadowalającej jakości, ale miał taką ambicję, by wyrobić sobie zmysł wyczuwania każdego terenu. Tutaj obszar był lekko pagórkowaty, najpierw należało więc wypróbować szczyt wzniesienia. Zakładając, że podłoże jest twarde. Żwir ani luźne otoczaki nie przewodzą fali uderzeniowej, w każdym razie niewystarczająco.
I nagle dotarło do jego świadomości, jak cios obuchem: Jest w Ziemi Świętej! W kraju Biblii, proroków, w kraju Drogi Krzyżowej i Zmartwychwstania! Stoi na ziemi, po której dwa tysiące lat wcześniej chodził sam Zbawiciel!
Na moment zakręciło mu się w głowie. Zawsze o tym marzył. A teraz wszystko odbyło się tak szybko, że w ogóle do niego nie dotarło, dokąd ich w takim pośpiechu wysyłają.
Bogactwem George’a Martineza były jego szczupłe, delikatne palce, palce niczym precyzyjne instrumenty, dzięki którym on, z definicji zawsze startujący z przegranej pozycji syn meksykańskich imigrantów, zdołał z powodzeniem ukończyć szkołę z tytułem mechanika precyzyjnego i zdobyć stanowisko asystenta technicznego na Montana State University w Bozeman, Montana. Tam przywykł do tego, że z powodu cery o odcieniu karmelu, kruczych włosów i ognistych oczu często brany był za Indianina, i z biegiem czasu został konserwatorem urządzenia Sotom 2, Tomograf sonarowy 2, ulepszonej wersji dawnej aparatury do pomiarów echolokacyjnych. Przyzwyczaił się również do tego, że od czasu do czasu wraz z całym wyposażeniem wynajmowały go dobrze płacące firmy, przeważnie korporacje ropy naftowej lub budownictwa podziemnego. Wędrował wtedy po świecie przeszukując pola naftowe, robiąc kartografię szybów nieczynnych kopalń lub plany przebiegu instalacji wodnych, gazowych albo innych, w rozrastających się na dziko miastach Ameryki Południowej, gdzie brak było wiarygodnej albo w ogóle jakiejkolwiek dokumentacji budowlanej. Dla Uniwersytetu w Bozeman Sotom 2 stanowił istotne źródło dochodów.
Wczoraj jednak wszystko odbyło się w wyjątkowym pośpiechu. Dano mu całe dziesięć minut na spakowanie szczoteczki do zębów i jakiejś bielizny. Spotkania umówione na następne dziesięć dni odwoływał jadąc na lotnisko, gdzie czekała już największa maszyna transportowa, jaka wylądowała w Bozeman, odkąd miasto posiada lotnisko. Cel podróży poznał dopiero podczas lotu, jakby przy okazji, gdy sprawdzał czy zabrano komplet kabli sygnałowych. Z zamyślenia wyrwał go jeden z tragarzy.
— Dokąd z tym? — zapytał, wskazując na thumper, gardłowym, z arabska brzmiącym angielskim. George w pierwszej chwili go nie zrozumiał.
Wskazał na stos skrzyń ustawionych już na skraju rozległego miasteczka namiotów.
— Tam — odpowiedział cicho.
Ziemia Święta. Koniecznie musi zdążyć wysłać stąd pocztówkę swojej mamie, nim skończą pracę i pewnie w takim samym pośpiechu odlecą z powrotem. Musi też…
— Czy stąd daleko do Jerozolimy? — spytał jednego z wartowników, rozstawionych po terenie, każdy z pistoletem maszynowym u boku.
— Nie — odpowiedział mężczyzna. — Izrael to mały kraj. Z żadnego miejsca nie jest daleko do Jerozolimy. Golgota. Ogród Getsemani. Via Dolorosa. Musi koniecznie wyrwać się do Jerozolimy. Pomodlić się na stacjach Drogi Krzyżowej Jezusa.
— Ile to będzie w milach?
Wartownik zmarszczył brwi, skinął głową, zdawał się w myślach oceniać odległość.
— Chyba dwadzieścia pięć mil. Może zresztą się mylę.
Izrael to naprawdę mały kraj. George codziennie pokonuje dwa razy większą odległość w drodze do pracy a wydaje mu się, że mieszka w pobliżu uniwersytetu.
Wskazał dłonią otaczającą ich scenerię, namioty, wozy campingowe, samochody.
— Co tu się właściwie dzieje?
— Nie mam pojęcia. Wykopaliska, o ile wiem.
— I trzeba ich pilnować?
— Tak. Odkąd wykopali tu jakieś sensacyjne znalezisko.
— Sensacyjne znalezisko? Co takiego?
— Wszystko ściśle tajne. Nam nic nie mówią. Wyglądało na to, że ten człowiek rzeczywiście o niczym nie wie. Nareszcie dostrzegł Boba, odpowiedzialnego za naukową stronę ich pracy. Stał przy jednym z pięciu srebrnych, błyszczących, ogromnych wozów campingowych i rozmawiał z mężczyzną ubranym w gołębio-szary elegancki garnitur, niemal najbardziej niestosowny strój, jaki George był w stanie wyobrazić sobie w tych okolicznościach. On sam, jak prawie zawsze i wszędzie na świecie, miał na sobie swoje piętnastoletnie dżinsy i spłowiały T-shirt i czuł się w nich niezwykle dobrze. Uwielbiał upał, w Montanie było mu przez większą część roku za zimno.
Читать дальше