– Wiem o druidach – oświadczył.
– Wiesz o druidach? – Pan Vane odsunął się i zaczął powoli chodzić po pokoju, okrążając wytarty szezlong i przewrócone do góry nogami krzesło. – Co twoim zdaniem o nich wiesz?
– Wszystko. Wiem o liniach ley , o ludziach wciągniętych w ściany. Wiem o rzeźbie.
– To dobrze, John. Bardzo dobrze. Przynajmniej nie będę musiał cię przekonywać, że to prawda.
– Więc to prawda?
Brwi pana Vane’a utworzyły wąskie V.
– Oczywiście, że prawda. A dlaczego, twoim zdaniem, dziś tu jesteś?
– Kazał pan rzeźbie nas ścigać. Prawie nas zabiła.
– Zgadza się, John: prawie. Tak jednak się stało, że razem z Lucy uciekliście, i dlatego zamiast składać dziś twoim rodzicom kondolencje, chcę ci złożyć propozycję.
Nagle tuż nad samym domem rozległ się łoskot grzmotu, co zabrzmiało, jakby walił się dach.
– Nie mogę uwierzyć, że pan ot tak po prostu się przyznaje! Przyznaje pan, że kazał rzeźbie nas ścigać i zabić? Potwierdza pan, że sprzedawał ludziom domy wiedząc, że w nich umrą?
– Dlaczego miałbym zaprzeczać? Nikt w to nie uwierzy… tak, jak dotychczas nie wierzono. Nie myśl sobie, że jesteś pierwszą osobą, która próbuje doprowadzić do upadku moje małe imperium.
– Wychodzę. Zamierzam zawiadomić o tym, co pan robi, policję. Zadbam też o to, by zburzono każdy z pańskich domów i sprawdzono, ilu ludzi pan zabił!
– A ja oczywiście zaprzeczę, że o czymkolwiek wiedziałem.
– Mimo to spróbuję. Niech się pan ma na baczności.
John poszedł do holu i otworzył frontowe drzwi. Niebo było ciemne i zielonkawe jak spatynowana miedź, a na ogród zaczynały spadać pierwsze grube krople letniego deszczu. Powietrze było naładowane elektrycznością i strachem.
Tak jak John się spodziewał – tuż przed drzwiami stała rzeźba. Czekała na niego w bezruchu. John poczuł, że przyspiesza mu puls, ale wiedział, co robić.
Zatrzasnął drzwi i wrócił do salonu. Pan Vane obserwował go z lekko wykrzywionymi rozbawieniem ustami.
– Nie może mnie pan zabić – powiedział buntowniczo John. – Moi przyjaciele wiedzą, gdzie jestem.
– Zabić cię? Nie zamierzam cię zabijać! Masz hart ducha, John. Masz inicjatywę. Od dawna szukam kogoś takiego jak ty.
– Nie rozumiem, co ma pan na myśli.
– Już mówię. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym roku, kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, otworzyłem małą firmę budowlaną w Peckham. Budowaliśmy skromne domy – dla lekarzy, notariuszy i księgowych – ale uważam, że robiliśmy to bardzo dobrze. Miałem żonę, którą bardzo kochałem, i dwóch prześlicznych synków. Pewnej zimy zacząłem się źle czuć i kiedy poszedłem do lekarza, dowiedziałem się, że mam złośliwego guza i pozostało mi zaledwie kilka miesięcy życia. Byłem zrozpaczony. Nie powiedziałem nic żonie, zacząłem jednak odwiedzać wszelkiego rodzaju uzdrawiaczy, zielarzy i innych ludzi o cudownych zdolnościach…
John stał nieruchomo. Pokój był teraz tak mroczny, że widział jedynie zarys postaci pana Vane’a na tle okna. Jego głos skrzypiał ze starości.
– Pewnego dnia, w Salisbury, poszedłem do lekarza druida, który powiedział, że wcale nie muszę umierać. W zamian za pomoc w odbudowaniu druidycznych świątyń obiecał użycie magicznych zdolności druidów do wyleczenia mnie. Zademonstrował swe możliwości, przykładając mi do policzka dłoń i usuwając znamię, które miałem od urodzenia. Kochałem bardzo moją rodzinę i nie chciałem umierać, więc zgodziłem się. Nikt poza tym lekarzem nie był w stanie mi pomóc. Pożyczyłem pieniądze i założyłem firmę pod nazwą „Voice Bros” – choć nie nazywałem się Voice i nie miałem braci. Nazwa oparta jest na cytacie z Biblii… gdy Kain zabił Abla i zakopał go, Bóg rzekł: „Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!”. Kiedy to wymyśliłem, wydawało mi się bardzo dowcipne. Dopiero potem zrozumiałem, jaka w tej nazwie kryje się ironia.
Za oknem zamigotała błyskawica i przez ułamek sekundy salon był skąpany w jasnym świetle. Cień pana Vane’a poruszył się na ścianie za nim jak przerażający diabełek z pudełka.
– Budowałem domy dokładnie tam, gdzie mi kazał Zakon Druidów. Jeśli chodzi o ten budynek, to znajduje się on dokładnie na linii ley przebiegającej z północy na południe. Biegnie ona przez środek ogrodu i drzwi wejściowe. Musiałem nie tylko stawiać dom w ściśle określonym miejscu, ale także w każdym kominku umieścić jeden oryginalny kamień z ostatniej świątyni druidów na wyspie Thanet.
Widzisz tutaj? – Podszedł do wielkiego kominka. W samym środku górnego obramowania paleniska wmurowany był grubo ciosany kamień, na którym wyryto przypominające gałązki runy. – Właśnie te kamienie przemieniają moje domy w coś niezwykłego. Czynią z nich bramę… do przeszłości i do innego bytu. Rozumiesz mnie? – Z uszanowaniem dotknął kamienia czubkami palców, a potem odwrócił się do Johna i uśmiechnął. – Razem z dwoma przyjaciółmi, Henrym Blightem i Frederickiem Simpsonem, założyłem niewielką agencję handlu nieruchomościami i wystawialiśmy domy na sprzedaż. Powiedziano nam, że mamy je sprzedawać wielodzietnym rodzinom. W tamtych czasach nie było niczym nadzwyczajnym, jeśli małżeństwo miało dziewięcioro, dziesięcioro albo i więcej dzieci. Moje zdrowie poprawiało się z dnia na dzień. Kiedy sprzedaliśmy pierwszy dom, byłem w znakomitej formie, a mój lekarz stwierdził, że guz zniknął. Czułem się młodziej niż kiedykolwiek. Wkrótce odkryłem, że dom jest pusty, a rodzina, która go kupiła, zniknęła. Poszedłem do Zakonu i wyjaśniono mi, że domy są świątyniami ofiarnymi… miejscami, gdzie Prastarzy mogą zaspokoić swój głód młodości, energii i ludzkiego ciała.
– Dlaczego pan ich nie powstrzymał? – John próbował podnieść jak najwyżej telefon Courtneya, jednak na tyle ostrożnie, by Vane go nie zauważył. – Dlaczego nie kazał im pan wypchać się swoimi świątyniami ofiarnymi? Dlaczego nie pozbył się pan tych domów i nie odmówił ich sprzedawania?
Kolejna błyskawica przecięła niebo. Pan Vane stał ze spuszczoną głową.
– Ponieważ wiedziałem, że jeśli to zrobię, choroba wróci i umrę. Byłem taki młody… kochałem żonę i dzieci bardziej, niż sobie wyobrażasz.
– Na pewno kochał ich pan bardziej niż ludzi, którzy zginęli.
– To byli tylko ludzie, John! Kiedy pożyjesz tak długo jak ja, zaczniesz to rozumieć. Ludzie rodzą się i umierają. Miliony ludzi umiera na różne choroby. Miliony ludzi ginie podczas wojen. Są jak zboże, które się kosi. Sierp robi CIACH! – i padają!
– A kim pan jest? Też tylko człowiekiem, prawda? Nie czas już pana skosić?
– Wierz mi albo i nie, ale właśnie coś takiego chcę ci zaproponować. Mam już dość takiego życia, John. Zawarłem z druidami umowę i jestem zmęczony jej wypełnianiem. Kiedy powiedzieli mi, że nie umrę, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to oznacza NIGDY. Byłem świadkiem starzenia się mojej ukochanej żony i pochowałem ją. Pochowałem synów. Pochowałem moje wnuki. Obserwowałem, jak moi przyjaciele zmieniają się z pełnych wigoru młodzieńców w przerażających staruchów. Zdawało mi się, że wieczne życie będzie wspaniałe, ale mam już wszystkiego dość. Mam dość samotności, mam dość tego interesu. Trwa tak od dawna, ale do dziś – do chwili, aż się zjawiłeś – nie spotkałem żadnego młodego człowieka gotowego uwierzyć w to, co robię. – Wziął długi, chrapliwy wdech. – Zajmij moje miejsce, John. Przejmij firmę. Mógłbyś żyć, ile zechcesz. Sto, dwieście lat. Mógłbyś żyć w roku dwutysięcznym setnym!
Читать дальше