– To nie pańska wina. I tak zdobył pan mnóstwo informacji.
– Ja niestety nie – wmieszała się w rozmowę Lucy. – Poszłam do biblioteki w Streatham, jednak udało mi się znaleźć tylko kilka drobiazgów… Każdy wydaje się znać pana Vane’a, ale nikt zbyt dużo o nim nie wie. Jest wciąż zapraszany na wystawy kwiatów… przynajmniej tak piszą lokalne gazety. Jest członkiem Klubu Rotariańskiego, ale nie chadza na zebrania. Sprawdziłam spisy wyborców. Jego pełne nazwisko brzmi Raven Vigo Vane i mieszka w Streatham, przy Saint Helier Street sześć. Jest w tym domu jedyną osobą uprawnioną do głosowania, ale nie musi to oznaczać, że mieszka sam. Rozmawiałam z moją przyjaciółką Glorią, dziennikarką z miejscowej gazety. Zamierza spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Podobno mają u siebie w redakcji akta sięgające sto lat wstecz.
– To świetnie – stwierdził wuj Robin. – Mam jednak nadzieję, że nie zajmie to zbyt wiele czasu. Nie zapominaj, że John ma się jutro o wpół do piątej spotkać z panem Vane’em i chyba bardzo by mu pomogło, gdyby wiedział, z czym tak naprawdę ma do czynienia.
– Chyba nie powinieneś iść na to spotkanie – powiedziała Lucy. – To oczywiste, że pan Vane już wie, co robimy. Będzie chciał cię usunąć, sprawić, byś zniknął jak Liam i wszyscy inni.
– Różnica jest jednak taka, że ja jestem na to przygotowany – odparł John.
– A on jest przygotowany na spotkanie z tobą.
– Wiem, ale inaczej się nie da. Musimy w jakiś sposób zmusić go do przyznania się do tego, co robi, i jeśli nie pójdę, koniec z marzeniami, by go powstrzymać. Wezmę komórkę, w odpowiednim momencie połączę się z tobą i będziecie mogli nagrać wszystko, co powie, zanim się zorientuje.
– Brzmi to nieźle – uznał wuj Robin. – Poza tym możemy być z Lucy gdzieś w pobliżu. Na wypadek, gdyby coś miało pójść nie tak, jak należy. Jako ekipa wspierająca.
Skończyli rozmawiać dobrze po pierwszej w nocy. Pili gorącą czekoladę, wuj Robin otworzył butelkę czerwonego wina. Dyskutowali o rzeźbie, ale mimo obolałego ramienia John wciąż nie mógł w to wszystko uwierzyć.
– Wygląda jak człowiek i porusza się jak człowiek, ale jej twarz jest przerażająca.
Widział rzeźbę i widział, jak ściana wciąga Liama, mimo to coś nie pozwalało mu uwierzyć, że walczą z liczącymi sobie trzy tysiące lat druidycznymi duchami.
Jak to możliwe, by przeżyły tyle czasu pod ziemią? Jak mogły wytrzymać nieskończone lata w ścianach, skałach i kamieniach nagrobkowych? Już samo rozmyślanie na ten temat wywoływało u niego klaustrofobiczny lęk. Te druidyczne duchy musiały być wszędzie, najprawdopodobniej nie istniało w całej Anglii ani jedno pole, przy przechodzeniu przez które nie przecinało się linii ley . Gdziekolwiek się szło, pod stopami roiło się od wygłodniałych duchów.
– Te domy są kluczem do wszystkiego – stwierdził wuj Robin. – Są druidycznymi świątyniami. Niszcząc religię druidów, Rzymianie dopilnowali zburzenia ich świątyń i kazali rozrzucić poświęcone kamienie, z których je zbudowano.
– Nie możemy zburzyć wszystkich domów pana Vane’a. Jest ich dwadzieścia siedem.
– Wiem, ale gdybyśmy mogli się czegoś więcej o nich dowiedzieć… Na przykład, czym się różnią od innych, normalnych domów albo dlaczego w ich ścianach mogą przebywać duchy druidów. – Wuj Robin zrobił krótką przerwę, po czym dodał: – Chyba wybiorę się jutro do mojego znajomego budowlańca. Od trzydziestu lat stawia domy w Streatham. Może on coś wymyśli.
– Jedyne, co wiem na pewno, jeśli chodzi o te domy – powiedziała Lucy – to to, że przerażają mnie śmiertelnie.
John śnił, że zgubił się w ciemnym dębowym lesie, kiedy dotarło do niego głośne pukanie. Początkowo sądził, że jest ono elementem snu, usłyszał jednak, jak otwierają się drzwi sypialni wuja Robina, a kiedy otworzył oczy, ujrzał światło na schodach.
Pukanie powtarzało się – głośne BANG! BANG! BANG! – od którego trząsł się cały dom.
– Spokojnie, powoli, nie ma się czym denerwować – mówił wuj Robin, schodząc po schodach.
BANG! BANG! BANG!
John usiadł na łóżku i nagle ogarnęło go przerażenie. Kto tak głośno łomotałby o drugiej w nocy do drzwi wuja Robina, gdyby nie miał do przekazania naprawdę złych wieści albo nie potrzebował czegoś tak nagle, że nie mógł zaczekać do rana?
Odrzucił kołdrę i wstał. Podniósł dżinsy, które rzucił na lalkę z trędowatą twarzą, by nie wpatrywała się w niego w ciemności. Kończąc zapinać spodnie, otworzył drzwi na korytarz i wyjrzał na dół.
BANG! BANG! BANG!
Łomot był tak głośny, że drżała szyba w oknie nad schodami.
– Boże drogi, przecież idę! – zawołał wuj Robin i zdjął łańcuch zabezpieczający drzwi.
– Panie Robinie! – krzyknął John. – Niech pan najpierw spyta, kto to!
Wuj popatrzył na Johna.
– No tak, pewnie masz rację. Kto tam? – zapytał.
BANG! BANG! BANG!
– Pytam, kto tam i czego chce? Nie można o tej porze zjawiać się i walić ludziom w…
Zamek nagle puścił i drzwi wpadły do środka, rzucając wuja Robina na ścianę. W czarnym obramowaniu framugi stała dębowa rzeźba, a jej nieruchome oczy spojrzały na Johna.
Wuj Robin wstał chwiejnie, obejmując rękami głowę. Wpatrywał się w rzeźbę i choć po jego minie wyraźnie było widać, że wie, co ma przed sobą, nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa.
Rzeźba weszła do holu. Była tak wysoka, że kaptur jej mnisiej kurty dotknął abażura lampy, która zaczęła kiwać się w przód i w tył, raz jasno oświetlając twarz z kości słoniowej, raz kryjąc ją w głębokim cieniu. Położyła obleczoną w rękawiczkę dłoń na poręczy schodów i postawiła stopę na pierwszym stopniu. Była gibka jak żywy człowiek, ale bardzo ciężka, co spowodowało, że schody skrzypnęły.
John przez pięć sekund stał jak sparaliżowany. Nie mógł się ruszać, nie był w stanie oddychać. Mógł jedynie obserwować rzeźbę, powoli wspinającą się do niego po schodach. Poziom jego przerażenia podnosił się jak słupek rtęci w termometrze. Nagle przekroczył punkt krytyczny i John eksplodował. Skoczył w głąb korytarza, podbiegł do drzwi Lucy, otworzył je i wrzasnął:
– Lucy! Rzeźba! Znalazła nas!
Zatrzasnął drzwi za sobą i zamknął je na klucz. Słyszał, że rzeźba dotarła do szczytu schodów i rusza w kierunku sypialni. Lucy siedziała na łóżku, przerażona kręciła głową i mrugała.
– Wstawaj! Musimy uciekać! Szybko!
Lucy wstała na drżących nogach – miała na sobie jedynie koszulę nocną w paski.
– Moje ubranie… – zaczęła, jednak w tym samym momencie rozległ się przeraźliwy łomot do drzwi. Ze ściany po obu stronach ościeżyny posypał się tynk, a boazeria zaczęła pękać.
– Zostaw ubranie! Ten stwór chce nas zabić! – krzyknął John.
Podbiegł do okna i otworzył je. Za oknem był wąski spadzisty dach werandy. John wygramolił się na zewnątrz. Daszek był tak stromy, że noga ześlizgnęła mu się do rynny i zdołał się utrzymać jedynie dzięki temu, że złapał się za odgromnik.
– Chodź! – zawołał do Lucy.
Wahała się, kiedy jednak rozległ się kolejny łomot do drzwi, natychmiast znalazła się przy nim.
– Spadnę! – krzyknęła z rozpaczą.
– Złap mnie za rękę i ześlizgnij się jak najniżej – powiedział John.
Zsunął się z dachu i przed dwie, może trzy sekundy trzymał się biegnącej wzdłuż skraju dachu rynny, a potem puścił chwyt. Wylądował w środku grupy krasnali, rozrzucając je na wszystkie strony. Lucy także po chwili była na dole – zwiesiła się z rynny jak najniżej, żeby John mógł złapać ją za nogi i pomóc zeskoczyć.
Читать дальше