– Zmalałeś? – spytał Mimi na jego widok.
W ostatniej chwili zdołał uniknąć ciosu Montalbana, który, gdyby trafił, rozwaliłby mu nos.
Nie musiał wołać „wszyscy!”, bo wszyscy zjawili się spontanicznie. I komisarz dał im taką satysfakcję, na jaką zasługiwali: opowiedział dokładnie całą historię – od pierwszych podejrzeń, jakich nabrał wobec Guida Serravalle, do tragicznego zakończenia. Najbardziej przytomnie odezwał się Mimi Augello.
– To dobrze, że strzelił sobie w łeb. Trudno byłoby zatrzymać go w więzieniu bez konkretnych dowodów. Dobry adwokat natychmiast by doprowadził do jego uwolnienia.
– Przecież on też popełnił samobójstwo! – wykrzyknął Fazio.
– O co ci właściwie chodzi? – spytał Mimi.
– Z biednym Mauriziem Di Blasi było tak samo! Skąd wiecie, że wychodząc z groty z butem w ręku, nie miał nadziei, że tamci strzelą do niego, pewni, że trzyma broń?
– Przepraszam, komisarzu, ale dlaczego wołał, żeby go ukarać? – spytał Germana.
– Ponieważ widział morderstwo, któremu nie umiał zapobiec – zakończył Montalbano.
Kiedy wychodzili z gabinetu, przypomniał sobie o czymś, czego jeśli nie zrobiłby od razu, to nazajutrz mógłby zapomnieć o tym na śmierć.
– Chodź tu, Gallo. Słuchaj, musisz pojechać do naszego warsztatu. Weź wszystkie papiery, które są w twingo, i przywieź mi je. Porozmawiaj z właścicielem i powiedz, żeby zrobił preliminarz za naprawę. Po naprawie, jeśli chce się zająć sprzedażą samochodu, to niech się zajmie.
– Komisarzu, czy przyjmie mnie pan na jedną minutkę?
– Wejdź, Catarella.
Catarella był czerwony na twarzy, zmieszany i zadowolony.
– Co jest? Mów.
– Dostałem ocenę za pierwszy tydzień, komisarzu. Kurs informatyki trwa od poniedziałku do piątku rano. Chciałem panu pokazać.
Była to kartka złożona na pół. Zebrał same celujące, a w rubryce „uwagi” było napisane: „Najlepszy kursant w grupie”.
– Znakomicie, Catarella! Jesteś flagowym policjantem naszego komisariatu!
Niewiele brakowało, a Catarella by się rozpłakał.
– Ilu jest was na kursie?
Catarella zaczął liczyć na palcach:
– Amato, Amoroso, Basile, Bennato, Bonura, Catarella, Cimino, Farinella, Filippone, Lo Dato, Scimeca i Zicari. Dwunastu, komisarzu. Gdybym miał pod ręką komputer, policzyłbym szybciej.
Komisarz złapał się za głowę.
Czy przed ludzkością jest jeszcze jakaś przyszłość?
Z warsztatu wrócił Gallo.
– Rozmawiałem z właścicielem. Chce się zająć sprzedażą. W schowku była książka wozu i karta drogowa.
Położył wszystko na biurku komisarza, ale nie odszedł. Był jeszcze bardziej zmieszany niż Catarella.
– Co się dzieje?
Gallo nie odpowiedział, podał mu papierowy prostokąt.
– Znalazłem to pod przednim siedzeniem, po prawej stronie.
Była to karta pokładowa samolotu relacji Rzym-Palermo, tego, który lądował na Punta Raisi o dziesiątej wieczorem. Na odcinku widniała data: środa ubiegłego tygodnia. Pasażer nazywał się G. Spina. Dlaczego – zapytał się w duchu komisarz – ci, którzy wymyślają sobie pseudonimy, prawie zawsze zachowują swoje prawdziwe inicjały? Guidowi karta wypadła w samochodzie Micheli. Po zabójstwie nie miał już czasu jej szukać albo myślał, że wciąż ma ją w kieszeni. Oto dlaczego, rozmawiając z nim, zanegował jej istnienie i zasugerował, że nazwisko pasażera było fałszywe. Ale mając tę kartę, dałoby się jednak, choć z pewnym trudem, odkryć tożsamość pasażera.
Dopiero teraz zorientował się, że Gallo wciąż stoi przed jego biurkiem, z poważną miną. Słabym głosem powiedział:
– Gdybyśmy zajrzeli do tego samochodu wcześniej…
No właśnie, gdyby przeszukali twingo nazajutrz po znalezieniu zwłok, śledztwo od razu by weszło na właściwą drogę, Maurizio Di Blasi by żył, a prawdziwy zabójca siedziałby w więzieniu. Gdyby…
Wszystko, od samego początku, było serią pomyłek. Maurizio został wzięty za zabójcę, but za pistolet, jedne skrzypce zostały pomylone z drugimi, te drugie z trzecimi, a Serravalle chciał, żeby go wzięto za Spinę… Za mostem zatrzymał się, ale nie wysiadł. W domu Anny paliło się światło. Czuł, że ona na niego czeka. Zapalił papierosa, wypalił połówkę, wyrzucił resztę przez okno, włączył silnik i ruszył.
Nie chciał dopisać do listy kolejnej pomyłki.
Wszedł do domu, zdjął ubrania, które robiły z niego karła Bagonghi, otworzył lodówkę, wziął kilka oliwek, ukroił kawałek sera.
Usiadł na werandzie. Noc była jasna, morze lekko poruszone. Nie chciał już tracić czasu. Wstał, wybrał numer.
– Livia? To ja. Kocham cię.
– Co się stało? – spytała podenerwowana Livia.
Przez cały czas trwania ich związku Montalbano wyznawał jej miłość tylko w trudnych, a nawet wręcz niebezpiecznych momentach.
– Nic. Jutro rano jestem zajęty, muszę napisać długi raport dla kwestury. Jeżeli nie będzie komplikacji, po południu wsiądę do samolotu i przylecę.
– Czekam – odpowiedziała Livia.
W tym czwartym śledztwie komisarza Montalbano (gdzie wyssane z palca są nazwiska, miejsca i sytuacje) swoją rolę odgrywają skrzypce. Autor, podobnie jak jego bohater, nie czuje się upoważniony do rozprawiania o muzyce czy instrumentach muzycznych (przez jakiś czas, ku rozpaczy sąsiadów, usiłował ćwiczyć grę na saksofonie tenorowym), zatem wszelkie informacje zaczerpnął z książek, które skrzypcom poświęcili S. F. Sacconi i F. Farga.
Doktor Silio Bozzi pozwolił mi uniknąć błędów „technicznych” w prezentacji śledztwa; jestem mu za to wdzięczny.
***