W końcu dotarliśmy do Strefy Zero, gdzie zawaliły się wieżowce World Trade Center i gdzie zaczęto już budować Freedom Tower. Także tutaj nikogo nie było – przynajmniej nikogo żywego. Baraki ekip budowlanych zostały opuszczone, ciężki sprzęt – koparki, buldożery i betoniarki – stały w bezruchu. Sześć, może dziewięć metrów nad nami z dźwigu zwisało ciało mężczyzny, jakby go zlinczowano. Trupa dziobały mewy.
Kiedy przyszedłem tutaj po jedenastym września, miejsce to wzbudzało gwałtowne emocje, ale wrzała tu praca, panował hałas i wszędzie ktoś coś robił. Teraz jednak było upiornie pusto, cała okolica zamieniła się w opuszczony plac budowy w mieście zamieszkiwanym jedynie przez zaczynające gnić trupy i żywe trupy, które mogą wyjść na ulice dopiero po zmroku. Dźwig klekotał metalicznie, skrzypiały poskręcane blachy, a jedna z mew, czymś zdenerwowana, zaskrzeczała.
– Gdzie jest pieprzony rząd federalny? – warknął rozzłoszczony Gil. – Gdzie są ekipy ratunkowe? Piechota morska? Nie mówcie mi, że zostaliśmy spisani na straty. Nie da się zostawić całego miasta na pastwę losu!
Frank oparł się o barierkę i zakaszlał.
– Można, jeżeli panuje w nim epidemia.
– Chcesz powiedzieć, że zatrzasnęli okiennice i zostawili nas na pewną śmierć?
– A co ty byś zrobił? Jak mówi Harry, to się może rozprzestrzenić na Wschodnim Wybrzeżu jak pożar stepu.
– Ale nie ma nawet helikopterów!
Frank znów zakaszlał.
– Prawdopodobnie nie chcą nam robić niepotrzebnych nadziei.
– Jest! – krzyknęła w tym momencie Jenica, ale jej głos zabrzmiał głucho, jak głos człowieka, którzy krzyczy przez sen. – Święty Stefan!
Znajdowaliśmy się na Cedar Street sto pięćdziesiąt pięć, gdzie kiedyś był kościół Świętego Stefana. Zmieniono przebieg ulicy i wszędzie ustawiono metalowe płoty, leżało pełno gruzu, wiły się poskręcane rury i stały przenośne generatory prądu. Wzdłuż ulicy wykopano wąski rów, w którym układano rury i przewody. Był w kilku miejscach zarzucony ciałami, choć nie dało się od razu policzyć, ile ich było, a nie chciałem się zbytnio przyglądać. Twarz jednego z mężczyzn już lekko spływała.
Frank wyprostował się i pociągnął nosem, jakby można było wyczuć strigoi po zapachu.
– No i? – dopytywałem się.
– Coś czuję, ale nie jestem pewien. Jakby pustkę.
– Pustkę? Co masz na myśli?
– To trochę tak, jak przy przeprowadzce: człowiek ostatni raz się rozgląda, aby się upewnić, czy niczego nie zostawił, tak naprawdę jednak stara się zapamiętać wszystko, co w tym domu robił, ale… nie może…
– Co ze strigoi ? – przerwał mu Gil.
– Nie wiem. Coś tu jednak na pewno jest. Moja skóra płonie. Bolą mnie zęby. Uwierzcie mi, naprawdę bolą, aż do korzeni.
Nawet przez firankę owiniętą wokół jego głowy widać było, że cierpi.
– Chcesz wrócić? – spytałem.
– Nie. Jestem pewien, że gniazdo jest tutaj. Znajdźmy tych drani i załatwmy ich.
Temperatura krwi
Przecisnąłem się wokół metalowego płotu i wszedłem na plac budowy. Święty Stefan był niedużym budynkiem, zajmował jedynie piętnaście metrów ulicy i sięgał najwyżej dwadzieścia kilka metrów w głąb. Usunięto wszystko do poziomu ziemi, pozostawiając podłogę z mozaiki, którą sprzątnięto i pokryto ochronną przezroczystą folią. Kiedy spojrzałem w dół, przez winyl popatrzył mi prosto w oczy święty Stefan – śniadolicy, ze smutnymi oczami i pokrytą patyną aureolą.
Budynki po obu stronach kościoła nie zostały aż tak bardzo zniszczone, więc miejsce to przypominało dziurę po wyrwanym zębie i staliśmy w głębokim cieniu.
Gil i Jenica poszli za mną na tył budynku. Znajdowały się tu dwa podesty, na których kiedyś stał ołtarz, a po lewej stronie była w mozaice mniej więcej metrowa przerwa – musiało tam się znajdować wejście do katakumb. Prowadzące w dół schody były zakryte zardzewiałą blachą, wydawało się jednak, że jest na tyle uniesiona, aby mógł się do środka dostać ktoś bardzo szczupły. Albo wydostać na zewnątrz.
Podszedł do nas Frank.
– Czuję tę pustkę jeszcze mocniej. Jest bardzo… nie wiem, Jak to określić… ponura.
– Dobra, zejdźmy na dół i zobaczmy, co Święty Stefan przez te wszystkie lata przed nami ukrywał.
Choć zasłaniająca schody blacha zdawała się ważyć pół tony, a po jej podniesieniu ugięły się pode mną nogi, udało nam się z Gilem ją zdjąć. Schody były drewniane i bardzo zakurzone. Po sześciu lub siedmiu stopniach skręcały ostro w prawo, ku tyłowi budowy, i znikały w ciemności. Gil zapalił większą latarkę.
– Ja idę pierwszy. Jenica, ty chyba powinnaś iść druga. Masz cały sprzęt do polowania na wampiry. A ty, Harry, idź ostatni.
– Nie ufasz mi? – spytał Frank.
– Jestem trepem – odparł. – Trepy nikomu nie ufają. Nigdy.
– Powinniśmy być bezpieczni – odezwała się Jenica. – Strigoi teraz śpią. Jak już jednak mówiłam, nasza wiedza o nich opiera się na mitach i legendach i nie możemy być całkiem pewni, czy nas nie zaatakują.
– To ryzyko musimy podjąć – stwierdziłem. – Mamy do czynienia z rzeczami nadprzyrodzonymi, a w takim przypadki nie ma gwarancji producenta.
Jenica popatrzyła na mnie i w jej oczach pojawiło się coś, co sprawiło, że poczułem się, jakby grunt usuwał mi się spod nóg.
– Oczywiście – odrzekła. – Życie jest pełne nieoczekiwanych nieszczęść.
Gil sprawdził najwyższy stopień.
– Wygląda na to, że jest w porządku – powiedział, po czym zszedł na drugi i trzeci. – Trochę trzeszczą, ale chyba są stabilne. – Po chwili zniknął za zakrętem, choć nadal słyszeliśmy jego głos. – Jest tu dość sporo kurzu, ale sucho. Schody znowu skręcają, mam przed sobą łukowate przejście. Schodzicie?
Jenica odwróciła się ode mnie i poszła za Gilem. Jej obcasy głośno i wyraźnie stukały na każdym stopniu… TAK… TAK… TAK…
– Poradzisz sobie? – spytałem Franka.
Kiwnął głową.
– Nie mam wyboru. Jeżeli nic nie zrobię, umrę. Gorzej… umrę i będę dalej żył.
– Walcz, Frank.
– Próbuję, Harry, wierz mi. Wiesz co? Leczyłem pacjentów z rakiem żołądka, którzy łapali mnie za rękaw i błagali, abym ich zabił. Błagali mnie ze łzami w oczach: „Zabij mnie, doktorze! Zabij mnie!”. – Przerwał, po czym dodał: – Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo cierpią. Aż do dziś. Nie można się jednak zemścić na raku, prawda? Sądzę, że gdyby ci ludzie mogli żyć, chcieliby żyć… niezależnie od tego, jaki cierpieli ból.
– Jeżeli to dla ciebie zbyt trudne…
– Harry, jestem lekarzem. Wiem, kiedy nadchodzi czas, aby wyciągnąć wtyczkę, ale nie, dziękuję.
– No dobrze. W takim razie chodźmy.
Frank ruszył pierwszy, ja szedłem tuż za nim. Szybko rozejrzałem się po placu budowy, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie obserwuje. Naoglądałem się zbyt wielu filmów, w których Van Helsing wchodzi do piwnicy Draculi, aby wsadzić mu do trumny krucyfiks i garść czosnku, i wracający właśnie z nocnego picia krwi wampir go łapie.
Aby minąć zakręt schodów, musieliśmy pochylić głowy. Były wąskie, a sufit bardzo niski. Jak ostrzegł Gil, po chwili czekał nas kolejny zakręt i znaleźliśmy się w piwnicy o sklepieniach i podłodze z czerwonej cegły. Widać było, że niedawno sprzątnięto ją do czysta – prawdopodobnie zrobił to Wydział Ochrony Środowiska Nowego Jorku po jedenastym września. Czuć było jedynie zapach ceglanego pyłu i niczego tu nie było – żadnych skrzyń, religijnych elementów, i zdecydowanie nie było trumien.
Читать дальше