Murray Hill było puste. Zdawało mu się, że w oddali, na północy, widzi biegnących Trzecią Aleją ludzi i ostry błysk światła, odbitego od samochodowej szyby, a od West Side dochodzi ostre WIK-WIK-WIK policyjnych syren. Tutaj jednak, w połowie Manhattanu, ulice były nieme i nie widać było żywej duszy. W poprzek ulicy stał wypalony leksus, dwie przecznice dalej na chodniku leżały chyba zwłoki, otoczone dziobiącymi je wronami, ale słońce świeciło zbyt jaskrawo, aby można było to stwierdzić.
– Tatal nostru … – wymamrotał.
Przeciął Trzecią Aleję, Lexington i Park Street. Czuł się, jakby był jedyną żywą osobą, pozostałą w Nowym Jorku. Pomijając kilka cirrusów na północnym zachodzie, niebo było bezchmurne. Niektóre leżące na ulicy przedmioty były bardzo dziwne. Na środku Lexington stało wielkie pianino, a na Park Street natknął się na stertę rzuconych na chodnik fraków. Wyglądało to tak, jakby ktoś napadł na orkiestrę symfoniczną.
Kiedy dotarł do Piątej Alei, był bliski omdlenia. Skóra na jego nogach pękała, a usta miał tak spieczone, jakby całował rozpalone żelazko. Może powinien wrócić? Może uda mu się znaleźć kogoś, czyją krew mógłby wypić. Może to okaże się ktoś, czyja śmierć nie będzie miała znaczenia. W końcu był ważniejszy od jakiegoś kloszarda, prawda? Jeżeli umrze, ludzie nie dowiedzą się prawdy o epidemii i zginą dalsze tysiące ludzi.
Na wysokości Trzydziestej Trzeciej niemal przekonał sam siebie, że powinien poszukać kogoś, komu mógłby poderżnąć gardło. Kiedy wyszedł zza rogu, nagle ujrzał przed sobą dwa radiowozy, przy których stało kilku policjantów z psami.
– Stać! – krzyknął jeden z nich. – Na chodnik, twarzą w dół!
Frank odwrócił się i zaczął uciekać. Wiedział, co by się stało, gdyby go złapali. Ściągnęliby mu okulary i czapkę i słońce spaliłoby go na ich oczach. Jeśli najpierw by go nie zastrzelili.
Biegł co sił, skręcał na każdym skrzyżowaniu i gdzie tylko się dało, skracał sobie drogę przez zaułki na tyłach budynków. Jeden z radiowozów przez jakiś czas go gonił, piszcząc oponami na ostrych zakrętach. Kiedy Frank przecinał Dwudziestą Ósmą, widział go kątem oka, na szczęście udało mu się wskoczyć do pralni, gdzie przycupnął, próbując odzyskać oddech. Po chwili uznał, że może bezpiecznie wyjść.
– Tatal nostru – wydyszał. Z jego rękawów leciał dym. – Tatal nostru… nu ne duce pre noi in ispita … i uchroń nas ode złego. Amen.
Znów zaczął biec.
Przez chwilę biegł obok niego jakiś pies i szczekał jak oszalały, ale kiedy przy placu Waszyngtona zobaczył wałęsającą się sukę, pognał za nią między drzewa.
Frank zwolnił i zaczął iść. Tak bardzo go wszystko bolało, że przestało go obchodzić, czy zostanie złapany. Może powinien umrzeć i dołączyć do Susan Fireman w świecie luster i ciemności? Wszystko będzie lepsze od tego, co czuł teraz. Ale nawet gdyby odkrył jakieś antidotum, nie miał gwarancji, że się wyleczy.
Szedł, potykając się jak pijany, mijając ulicę za ulicą. Nie miał pojęcia, jak dojść do Sisters of Jerusalem, ale już go to nie interesowało. Chciał tylko, aby przestało boleć.
Na środku Barrow Street opadł na kolana i zamarł z opuszczoną głową, próbując zebrać siły. Ojcze nasz, uratuj mnie… Powoli zaczęło do niego docierać, że ktoś przed nim stoi. Podniósł głowę i ujrzał potężnie zbudowanego młodego człowieka w koszuli koloru khaki i spodniach, jakie noszono podczas operacji Pustynna Burza. Mężczyzna trzymał w ręku stylisko siekiery i powoli uderzał nim o wnętrze drugiej dłoni.
– Chyba dalej nie pójdziesz, kolego – powiedział.
Frank zaczął kaszleć i wypluł kilka skrawków krwi.
– Nie sądzę, żeby mi się to udało, nawet gdybym próbował.
– Ten teren jest zamknięty dla krwiopijców. Może twój problem nie jest twoją winą, ale nie chcemy tu takich jak wy Proponuję więc, abyś zawrócił i poszedł tam, skąd przyszedłeś.
– Jestem lekarzem.
– Że jak?
– Jestem lekarzem. Złapałem wirusa, ale jeszcze nikomu nie podciąłem gardła i jeśli będę miał szczęście, nie dojdzie do tego.
Próbował wstać, młodzieniec jednak pchnął go styliskiem siekiery w mostek i Frank opadł na kolana.
– Trzymaj się ode mnie z daleka, dobrze? Słyszysz mnie? Trzymaj się z daleka. Nie chcę tego złapać.
– Nie sądzę, aby to było prawdopodobne – wymamrotał Frank. – To choroba płciowa. Przechodzi z człowieka na człowieka poprzez wymianę płynów ustrojowych.
– Jak AIDS?
– Dokładnie tak, jak AIDS.
– Skąd wiesz?
– Bo jestem lekarzem i dlatego, że właśnie tak się zaraziłem.
– Poprzez seks?
– Właśnie, poprzez seks. Teraz staram się dostać do Sisters of Jerusalem. Nie mogę zadzwonić, bo telefony nie działają, moja komórka nie działa, tak samo komputer. Ale ktoś musi się dowiedzieć, co odkryłem.
– Jeśli próbujesz się dostać do Sisters of Jerusalem, to trochę zboczyłeś z drogi. Wiesz, gdzie jesteś?
Frank rozejrzał się. Oślepiało go słońce, a w głowie tak mu pulsowało, że ledwie mógł myśleć.
– Bo ja wiem… na Siódmej, niedaleko Dwudziestej?
– Jesteś w West Village. Hudson Street przy Barrow.
Frank zaczął się podnosić z ziemi.
– Muszę się dostać do Sisters of Jerusalem…
– Nie obchodzi mnie, stary, gdzie musisz się dostać, jeśli tylko grzecznie się odwrócisz i pójdziesz, skąd przyszedłeś.
– Boże, nikt nic nie rozumie! To wampiry… prawdziwe, najprawdziwsze wampiry. Nazywają się strigoi .
Młody człowiek przyjrzał mu się uważnie.
– Powiedziałeś właśnie to, co mi się zdawało, że usłyszałem?
Frank był zdezorientowany. W głowie pulsowało mu coraz boleśniej i był przekonany, że czuje swąd palonych włosów.
– Że jak? Nie wiem, co powiedziałem.
– Powiedziałeś strigoi . Wiesz coś o strigoi ?
– Niewiele, ale wiem, że istnieją, i odkryłem, gdzie się chowają, kiedy wzejdzie słońce. Przynajmniej tak mi się wydaje. I chyba wiem też, jak je powstrzymać przez przyjściem do nas, kiedy robi się ciemno.
– Ale sam jesteś jednym z nich.
– Jeszcze nie. Zgadza się, jestem zakażony, ale jeszcze nie przeszedłem na drugą stronę.
Młody człowiek zdawał się nie wiedzieć, jaką decyzję podjąć. Rozejrzał się na boki, po czym powiedział:
– Nie możesz iść do Sisters of Jerusalem.
– Dlaczego?
– To nie ma sensu. Słyszałem, że mają tam przepełnienie i zaczął się pożar.
– Mimo wszystko muszę znaleźć kogoś z władz. Z władz sanitarnych albo z CDC.
– Nie wiem, czy ci się to uda… całe miasto zamieniło się w dom wariatów.
Frank wykaszlał jeszcze trochę krwi. Młodzieniec przez chwilę go obserwował.
– Posłuchaj – powiedział końcu – spotkałem gościa, który wie coś o strigoi . Chyba najlepiej będzie, jak się z nim spotkasz.
– Na pewno?
– Nie mam pojęcia, ale co możemy innego zrobić?
Frank zasłonił oczy dłonią i popatrzył na niego.
– Pewnie wie pan, że mam wielką ochotą napić się ludzkiej krwi. Nie udaję, że nie. Moja skóra zdaje się płonąć i jeżeli mnie pan ze sobą zabierze, nie mogę gwarantować, że nie spróbuję poderżnąć panu gardła, by wypić pańską krew.
– Jak się nazywasz? – spytał młodzieniec.
– Frank Winter, doktor Winter.
– A ja się nazywam Gil Johnson i jestem członkiem Gwardii Narodowej, weteranem dywizji Rainbow i jeśli choćby tylko spojrzysz na moje gardło, wezmę ten kawałek drewna, który trzymam w ręku, i rozwalę ci mózg.
Читать дальше