– Co tu robisz? – krzyknął do niej, ale jego głos był cichy i stłumiony, jakby krzyczał do metalowego wiadra.
Nie odpowiedziała, lecz kiedy podszedł do niej, uniosła głowę i uśmiechnęła się. Miała ciemnoczerwone oczy.
– Co się dzieje? – spytał.
– Nie możesz już wychodzić na słońce, więc pomyślałam, że pewnie będziesz chciał zobaczyć jego odbicie, aby je zapamiętać.
Odwrócił się. Za plecami miał noc. Niebo było ciemne, a ocean zamienił się w cienką, fosforyzującą linię piany. Ale w lustrze było jasno i Frank widział błyszczący piasek.
– Co się dzieje? – powtórzył.
– Nie wiesz? Przechodzisz na drugą stronę. Tutaj zaraz wzejdzie słońce. Wejdź do lustra, będziesz tam bezpieczny aż do zapadnięcia ciemności.
– Co to znaczy: „wejdź do lustra”?
– Lustro to wrota, Frank, nie ściana. Lustro to przejście.
– Nie mogę w nie wejść. To niemożliwe.
– Chodź, Frank. Jesteś teraz jednym z bladych. Możesz robić wszystko, na co tylko masz ochotę. Możesz wspinać się po ścianach i wchodzić do wnętrza luster.
Obeszła go i stanęła naprzeciwko lustra. Popatrzyła na Franka, po czym weszła do wnętrza lustra i połączyła się z własnym odbiciem jak w kalejdoskopowej ruchomej mozaice. Frank wyraźnie widział, że stoi w lustrze, w promieniach słońca a nie obok niego, w ciemności. Roześmiała się, ale jej śmiech brzmiał, jakby dolatywał zza zamkniętego okna. Rozejrzał się zaniepokojony. Wiatr się wzmagał, a on był sam. Dziadek też zniknął. Czarny karawan był pusty, jego boki okrywała rdza, a szyby zmętniały.
– Chodź, Frank – powiedziała Susan Fireman. – Wystarczy jeden krok.
– Nie chcę.
– Musisz, Frank. Nie masz wyboru.
– Powiedziałem: nie chcę!
W tym momencie ujrzał coś na linii brzegowej, jakieś osiemset metrów za Susan Fireman, dokładnie na skraju wody. Było wysokie i kanciaste i szło prosto na nią. Przypominało mu to scenę z Lawrence’a z Arabii – ubranego w czarną tunikę Araba, idącego do Lawrence’a przez pustynię, ale zbliżająca się do Susan Fireman postać była tak bardzo wyciągnięta i nieproporcjonalna, że przypominała raczej niezgrabne połączenie człowieka i konia albo coś całkiem innego, coś potwornego.
Po chwili Frank rozpoznał w niej istotę, z którą miał do czynienia w magazynku za kostnicą w Sisters of Jerusalem. Dostrzegł twarz, najpierw pochyloną w jedną stronę, potem w drugą, i ciągle zmieniające się oczy – w jednej chwili były to kamienne oczy ogrodowego pomnika, a w następnej szkliste bursztynowe oczy leżącej na podłodze tygrysiej skóry.
Dziwna postać zbliżała się do Susan Fireman z ogromną prędkością, rosnąc coraz bardziej i bardziej i wzbijając za sobą wysoko w górę smugę piasku, którą rozwiewał wiatr.
– Frank, pospiesz się! – zawołała Susan. – On będzie cię ścigał bez względu na to, co zrobisz!
Odwrócił się. Najchętniej by uciekł, ale wiedział, że śni, a w snach nigdy nie potrafił szybko biegać. Ciemna wyciągnięta Postać była tak blisko, że prawdopodobnie go dogoni, zanim zdąży dotrzeć do wydm.
Mógł zrobić tylko jedno. Cofnął się trzy kroki i podniósł z ziemi kawał pękniętej cegły. Podszedł z nią do lustra i uderzył z całej siły prosto w miejsce, gdzie widać było twarz Susan Fireman. Lustro pękło, uderzał jednak dalej, aż nie pozostało nic poza migoczącą kupką szkła i pustą owalną ramą.
Upuścił cegłę i cofnął się. Było mu tak zimno, że ledwie był w stanie myśleć, ale miał wrażenie, że się uratował – przynajmniej na chwilę. Stał i patrzył, jak wschodzi księżyc, okolony pustą owalną ramą jak twarz dawno zmarłego przyjaciela.
Otworzył oczy. Sypialnię wypełniało rozmazane dzienne światło. Leżał długo bez ruchu, gapiąc się tępo w sufit i próbując odepchnąć przepełniające jego ciało, paraliżujące ruchy zimno. Bał się, że gdy się poruszy, pękną mu łokcie i kolana, a palce rozkruszą się na kawałki. Nadal jednak żył.
W końcu słońce przesunęło się na skraj łóżka. Kiedy dotknęło palców jego stóp, poczuł się, jakby mu je przypalano. Skóra natychmiast dostała bąbli, a w górę uniosły się cienkie strużki dymu, ale przynajmniej zrobiło mu się cieplej.
Zdawał sobie sprawę, że wszystko, co mu się przydarzyło, było realne. Susan Fireman, epidemia picia krwi, zapełniona trupami kostnica. Owinięci prześcieradłami ludzie, wspinający się w górę szybu wentylacyjnego i wychodzący na dach szpitala. Ciemna, kanciasta istota o oczach, które zmieniały się z kamienia w szkło. Wszystko to naprawdę się wydarzyło, a on w tym uczestniczył.
Przypomniał mu się ostatni sen – plaża w Hyannis i rozbite lustro. Powoli, z jękiem bólu, uniósł nieco głowę i popatrzył w kąt pokoju.
– Jezu… – szepnął. Z antycznego lustra generała Granta pozostała pusta owalna rama, z której wewnętrznego brzegu wystawały małe kawałeczki szkła. Pod ścianą leżało ciężkie pudełko z czarnego onyksu, które dostał od Christiny na trzydzieste drugie urodziny – jedyny otrzymany w życiu prezent, jaki naprawdę mu się podobał.
Przesunął się, aby móc zajrzeć przez otwarte drzwi sypialni przedpokoju. Z początku nie rozumiał, na co patrzy, ale po chwili pojął, że ktoś leży na dywanie. Widać było błyszczące czarne buty, ciemne nogawki spodni i dłoń z grubym sygnetem na palcu. Uniósł jeszcze kawałek głową i stwierdził, że to porucznik Roberts, którego krew pił – ciepłą i gęstą, prosto z rany na jego szyi.
– Hhrrgh… – wycharczał. To nagłe wspomnienie sprawiło, że jego żołądek się skurczył i zaczął nim wstrząsać odruch wymiotny, raz za razem, aż gardło tak go zabolało, że musiał przestać.
Głowa opadła mu ciężko na poduszkę i leżał bez ruchu przez przynajmniej godzinę, wyczerpany i rozgorączkowany. Muszę wstać, myślał. Muszę stąd wyjść. Muszę poszukać pomocy. Jeżeli tego nie zrobi, minie kolejny dzień, ciemność powróci i znów przyjdzie po niego Susan Fireman. I znów przyprowadzi ze sobą tę kanciastą, pochyloną istotę.
Powoli i z wielkim bólem, jak człowiek dwa razy starszy, usiadł i opuścił nogi z łóżka. Łóżko wyglądało jak jakiś niesamowity egzemplarz iluminacyjnej instalacji. Prześcieradła pokrywała warstwa zeskorupiałej krwi i były poskręcane w dziwaczne kształty, przypominające twarze torturowanych ludzi. Frank złapał za wezgłowie i podciągnął się do pionu. Przez chwilę miał wrażenie, że cała krew odpłynęła mu z głowy i zaraz zemdleje, wziął jednak kilka głębokich oddechów i uspokoił się.
Wyszedł sztywno z sypialni i przeszedł przez ciało porucznika Robertsa. Rana w jego szyi była tak wielka, że widać było przez nią otwartą tchawicę. Oczy porucznika patrzyły tępo w przestrzeń, a jego twarz była szara, jakby posypano ją popiołem z krematorium. Frank popatrzył na niego.
– Przepraszam, stary. Spoczywaj w pokoju. – Nie wiedział, jakiego Roberts był wyznania i nie przyszło mu do głowy nic innego.
Kawałek dalej leżał detektyw Mancini. Miał zamknięte oczy, ale na jego twarzy malowało się przerażenie. Ręce i nogi były porozrzucane pod dziwnymi kątami, a usta wykrzywione jakby udusił się ością. Także i jego szyję rozpłatano, a barwa skóry na twarzy wskazywała, że wyssano z niego całą krew. Na podłodze Frank zobaczył rozpryski krwi, więc pewnie była to sprawka Susan Fireman.
Zrobiło mu się niedobrze. Poszedł do kuchni, zwiesił głowę nad zlewem i zwymiotował skrzepnięte grudki na wpół strawionej krwi. Były ciemnoczerwone, jak surowa wątroba, i zsunęły się przez otwór odpływowy jak żywe. Stał nad zlewem niemal przez pięć minut, mięśnie brzucha kurczyły się i rozkurczały, w końcu jednak udało mu się wyprostować, oderwać płachtę papierowego ręcznika i otrzeć usta.
Читать дальше