– Jak to rozegramy, Gil? – spytałem, próbując brzmieć w miarę spokojnie.
– Jest tylko jeden sposób, Harry: my albo oni.
– Hmmm… my albo oni. Wiesz co? Nigdy nie bardzo rozumiałem, co to znaczy. No wiesz – jeśli „oni”, czy to znaczy, że oni wygrają? A co będzie, jeżeli „my”?
– Wal po prostu drani, aż przestaną się ruszać – odparł Gil. – Gramatyką będziesz się martwił później.
Mężczyzna w czerwonym polo i okularach nagle wrzasnął i ruszył na nas biegiem. Nigdy nie uczyłem się sztuk walki, ale kucnąłem i zamachałem rurą jak mieczem kendo, drąc się przy Hai! Ahaki! Ahaki-waki-baki! , po czym huknąłem napastnika w łokieć uniesionej wysoko ręki.
Może miałem po prostu szczęście, ale facet dostał tak mocno, że nóż wypadł mu z ręki. Chyba mu ją złamałem. Przewrócił się na bok na asfalt i zapiszczał jak przejechana wiewiórka.
– Załatw go! – krzyknął Gil.
– Nie trzeba! Już jest załatwiony!
– Załatw go! Jeśli tego nie zrobisz, pozostali pomyślą, że nie mamy jaj!
– Na Boga! Nie mogę go zamordować!
– Trzymaj się do mnie plecami!
– Co?!
Gil pchnął mnie mocno lewym ramieniem i zaczęliśmy się obracać, aż znalazł się naprzeciwko mężczyzny w czerwonym polo. Nie miałem wyboru, aby chronić Gilowi plecy, musiałem okręcać się razem z nim. Gil bez wahania uniósł belkę i uderzył nią mężczyznę prosto w twarz. Rozległ się głuchy, tępy huk i obrzydliwy trzask, prawdopodobnie pękającej czaszki. Gil ponownie uniósł belkę i drut kolczasty oderwał mężczyźnie pół twarzy, z prawym okiem i ustami włącznie. Gość wił się na jezdni, wrzeszcząc przeraźliwym falsetem, ale Gil uderzał, uderzał i uderzał, rozrzucając krwawe resztki w promieniu kilku metrów.
Byłem przerażony, nie miałem jednak czasu na zastanawianie się, bo machając wściekle nożem, ruszył ku mnie łysy mężczyzna w przepoconym szarym podkoszulku, a tuż za nim szła kobieta z kręconymi włosami i otwartą brzytwą w ręku. Wywijałem rurą na boki, próbując groźnie wyglądać, ale oni skoczyli na mnie, wspierani przez dwóch następnych mężczyzn, z których jeden machał wielkim nożem.
Zrozumiałem, co Gil miał na myśli, mówiąc „my albo oni”. Wrzasnąłem: hakamundo ! i walnąłem kobietę w skroń. Krzyknęła i uklękła na jednym kolanie, a wokół jej zmiażdżonego ucha zaczęła się rozlewać krew. Łysy cofnął się zaskoczony, ja zaś, wykorzystując okazję, z całej siły spuściłem mu moją rurę na czubek głowy. Metal zadzwonił jak dzwon i aż do stawów barkowych poczułem impet uderzenia.
Mężczyzna padł przede mną na twarz, nóż z kościaną rączką, który wypuścił z ręki, zagrzechotał głośno o asfalt.
Skoczył na mnie jeden z pozostałej dwójki, ale machałem rurą jak szalony. Napastnik uderzył w nią czubkiem swojego noża, który zadzwonił jak kamerton. Mężczyzna cofnął się i wraz z nim zaczęła się cofać cała grupa.
Gil wciąż machał belką, lecz na widok tego, co zrobił z mężczyzną w czerwonym polo, grupa wyraźnie straciła apetyt na naszą krew. Kawałek nosa ofiary Gila zwisał z drutu kolczastego na jego belce i bez względu na to, jak ci ludzie cierpieli i jak bardzo chciało im się krwi, uznali, że nie warto tracić z tego powodu nosa. Cofnęli się ostrożnie – tylko kawałek, jeden krok, lecz kiedy Gil krzyknął: „No chodźcie! Podchodźcie, świry! Weźcie, co chcecie!” i zrobił w ich kierunku trzy kroki, wszyscy się odwrócili i ruszyli truchtem Houston Street, plaskając nerwowo stopami o asfalt. Na rogu ulicy jedna z kobiet wydała z siebie przerażające, zwierzęce wycie, myślę jednak, że nie z rozczarowania, ale z bólu. Ci ludzie tak bardzo cierpieli, że szkoda im było marnować czas na mnie i Gila: potrzebowali krwi, i to szybko, zanim pieczenie stanie się całkiem nie do zniesienia.
Gil rzucił belkę na chodnik.
– Dobra robota, Harry.
Pociłem się i trząsłem i mało brakowało, abym się przewrócił. Jeszcze nigdy w życiu tak nie walczyłem. I chyba nigdy nikogo nie uderzyłem – odkąd w drugiej klasie walnąłem Jimmy’ego Ruggio. Wykonałem moją rurą ostatnią buntowniczą ósemkę i rzuciłem ją na chodnik, w który uderzyła z głośnym brzęknięciem.
– My albo oni, Gil. My albo oni.
Było już po jedenastej.
– Idź do domu, zobacz się z rodziną – zaproponowałem. – Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz wychodził z mieszkania. Jeśli tego Rumuna nie będzie w domu albo nie zechce ze mną rozmawiać, nie będziesz niepotrzebnie ryzykował, że znów natkniesz się na te żywe trupy.
Gil złapał mnie za ramię tak mocno, że zabolało, nie zaprotestowałem jednak. Nigdy nie miałem wielu przyjaciół, zwłaszcza takich, którzy umieją rozwalić komuś łeb, ale tej nocy chyba takiego znalazłem. Jego bezpośredniość i całkowity brak cynizmu naprawdę mi się podobały. Mógł być prototypem wzorowego żołnierza, najbardziej chyba jednak polubiłem go za to, iż pokazał mi, że i ja jestem w razie potrzeby w stanie rozbić komuś łeb. Sprawił, że poczułem się odważny.
– No dobra, to złapiemy się później – powiedział, po czym ruszył w kierunku Siódmej Alei, a ja w kierunku Leroy Street – choć przedtem musiałem wyciągnąć koszulę ze spodni i wytrzeć sobie twarz.
Każda szyba wystawowa była tu rozbita i migotał tylko jeden neon – przed Hudson Street Grill, były na nim jednak tylko trzy litery: „l” z „Grill” i „up” z „kupuj”.
Stanąłem na chwilę i zastanawiałem się, ale Śpiewająca Skała dał mi już to, co chciał, nie sądziłem więc, aby „lup” miało jakiekolwiek znaczenie.
Dom Razvana Dragomira był wysoką wąską budowlą z ciemnego piaskowca, stojącą między Washington Street i Greenwich Street. Na frontowych schodach rosły w wielkich donicach dwa przystrzyżone drzewa laurowe, zabezpieczone łańcuchami, którymi można by przycumować „Mauretanię”. Opatrzyłem na dwa szeregi wypolerowanych mosiężnych Przycisków i na samej górze znalazłem karteczkę z napisanym jasnoniebieskim atramentem nazwiskiem R. DRAGOMIR. Nacisnąłem guzik.
Ponieważ nikt nie odpowiadał, nacisnąłem ponownie. Jeżeli okaże się, że znajomy Amelii wyjechał, będzie to typowy przykład mojego niefartu. Kiedy na filmach ludzie próbują ratować świat, każdy, kogo chcą poprosić o pomoc, zawsze jest w domu, w życiu rzadko jednak tak bywa.
Właśnie się odwracałem, aby odejść, kiedy domofon trzasnął, a z głośnika doleciał kobiecy głos z wyraźnym obcym akcentem:
– Da ? Kto tam jest?
Skoczyłem z powrotem do drzwi.
– Och! Halo! Przepraszam, że przeszkadzam! Nazywam się Harry Erskine, jestem przyjacielem Amelii Crusoe. Znaczy się, teraz Amelii Carlsson. Szukam pana Razvana Dragomira.
– Rozumiem. Pani Carlsson dzwoniła, że pan przyjdzie. Przykro mi, ojciec pojechał na dwa tygodnie do Bukaresztu.
– No cóż… można się z nim jakoś skontaktować? Bardzo potrzebuję jego porady.
– Pani Carlsson wszystko wyjaśniła. Chodzi o epidemię. Ludzie umierają. Mogę pomóc.
– Może mi pani pomóc? Naprawdę?
– Jestem jego córką. Co wie ojciec, wiem też i ja. Zaczeka pan, już wpuszczam. Górne piętro, proszę wjechać windą.
Zabuczał brzęczyk w drzwiach, pchnąłem je i wszedłem do środka. Hol był dość mroczny i pachniało w nim lawendową pastą, stęchłym starym tynkiem i pleśnią. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że stoi przede mną obszarpany żebrak, zanim jednak dostałem zawaha, skojarzyłem, że to tylko moje własne odbicie w wiszącym w niszy lustrze.
Na końcu korytarza znajdowała się mocno rozklekotana winda z rączką, którą należało przełożyć, jeśli się chciało jechać w górę. Powoli zawiozła mnie na trzecie piętro i po drodze gotów byłbym przysiąc, że słyszę pękające jedna po drugiej stalowe nitki w linie nośnej. Kiedy z trudem otworzyłeś drzwi i wysiadłem, znalazłem się w wielkim mieszkaniu, skąpo oświetlonym mosiężnymi lampami o perforowanych kloszach. Nikt na mnie nie czekał.
Читать дальше