– Idź do Razvana – odezwała się. – Na pewno będzie potrafił ci pomóc. Napisał kilka książek o rumuńskich siłach nieczystych i jest chyba najlepszym znawcą legend o wampirach poza Bukaresztem. Jest też bardzo wrażliwy. Poznaliśmy się na konferencji mediumistycznej w White Plains.
– To nonsens – oświadczył Bertie ze zgryźliwym uśmieszkiem. – Po co marnować czas Harry’ego na takie bzdury?
Amelia napisała na kartce notesu nazwisko i adres, oderwała ją i podała mi. Bertie zrobił pogardliwe PFFFT!, ale nie próbował jej przeszkodzić.
– Dzięki – powiedziałem, po czym zwróciłem się do Bertiego: – Przepraszam, nie powinienem był przychodzić. Nie zamierzałem cię zdenerwować.
– Nie ma sprawy. To stąd, że wychowano mnie pragmatycznie i wierzę w naukę, a nie w przesądy. – Objął żonę ramieniem. – Kiedy poznałem Amelię, uznałem, że moim życiowym wyzwaniem jest pokazać jej, iż niezależnie od tego, jak dziwne rzeczy się zdarzają, nie da się ich wyjaśnić za pomocą magii, kart albo kryształowej kuli.
Odprowadził nas do drzwi.
– Dzięki za piwo – rzekł Gil i kiwnął Amelii głową. – Dziękuję pani. Dziękuję, że pani spróbowała.
Gdy znaleźliśmy się na ulicy, stanął i popatrzył na mnie.
– Harty – zaczął z wielką powagą. – Wierzę ci.
– W co?
– Ta epidemia. To wampiry, prawda?
– Tak sądzę. Albo inna nadprzyrodzona siła.
– Jestem gotów się o to założyć. Widziałeś twarz tej facetki, kędy pokazałeś jej kartkę? To była mina człowieka, który naprawdę do głębi się przestraszył. Znam się na tym. Widziałem takie miny w Bośni.
– Jestem pewien, że gdyby mężulek jej pozwolił, przekonałbym ją, aby nam pomogła.
– Nie wiem tego, ale jestem przekonany, że nie udawała. Zobaczyła to słowo i zbielała. Dlatego ci wierzę. Byłoby jej znacznie łatwiej, gdyby skłamała, bo mąż nie wierzy w wampiry i dokucza jej z tego powodu, ale powiedziała prawdą, a jeśli ona uważa, że epidemię powodują wampiry, i ty uważasz, że epidemię powodują wampiry, to ja też tak uważam.
W tym momencie zadzwonił mój telefon komórkowy. Amelia.
– Harry? Posłuchaj… przykro mi, że nie mogłam więcej pomóc, ale Bertil… no cóż, bardzo mnie chroni i jest też trochę zazdrosny o ludzi, których znałam, zanim mnie spotkał.
– Nie przejmuj się. Idziemy właśnie z Gilem do twojego rumuńskiego znajomego. Będę cię informował na bieżąco, co się dzieje, może dasz nam jakąś przydatną wskazówkę.
– Harry?
– O co chodzi?
Nie wiem, dlaczego powiedziałem „o co chodzi?”, bo doskonale wiedziałem, co ma na myśli. To tak jak wtedy, gdy człowiek spotyka byłą dziewczyną z młodości, podnosi w górę jej tłustego dzieciaka i mówi: „Jest naprawdę wspaniały” – ale tak naprawdę chciałby powiedzieć: „Pamiętasz, jak leżeliśmy na trawie, słońce świeciło przez drzewa i poza nami nie istniało nic na świecie?”.
Gil popatrzył na zegarek.
– Wiesz co? Pójdę na chwilę do chłopaków, sprawdzę u nich, i powiem, co robię.
– Możesz zadzwonić do nich z mojego telefonu.
– Mam własny, ale muszę im chyba osobiście powiedzieć, co jest grane. Poza tym chcę się zobaczyć z rodziną. Z żoną i dziewczynkami. Muszę się upewnić, że są bezpieczne.
– W takim razie idź, jasne. Ja pójdę do tego Rumuna i spotkamy się u niego, co? – Popatrzyłem na kartkę od Amelii. – Leroy Street sześćdziesiąt jeden, to trzy przecznice stąd. Powinieneś ją bez trudu poznać – kręcono tam plenery do Cosby Show . Wpisz do telefonu mój numer, żebyśmy byli w kontakcie.
Gil ruszył w stronę domu. Ledwie przeszedł kilkaset metrów, kiedy usłyszałem pokrzykiwania i pojękiwania oraz tupot kilkudziesięciu nóg. Po chwili zza rogu wyskoczyło pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt osób o tępym wzroku, umazanych krwią i machających rękami jak wiatraki. W większości byli to mężczyźni, w całej grupie było może siedem kobiet, z których szczególną uwagę zwracały dwie – jedna miała włosy sztywne od zaschniętej krwi i postawione pionowo, co sprawiało, że wyglądała jak indiańska szamanka, a druga miała nagi tors i piersi pocięte licznymi krwawymi liniami.
Pędzili prosto na Gila, który natychmiast zawrócił na pięcie i zaczął biec w moim kierunku. W biegnącej grupie migały noże, więc nie zastanawiając się, też zacząłem biec – w stronę Gila.
– Harry! – wrzasnął do mnie.
Nie potrzebował wiele czasu, żeby się przy mnie znaleźć. Był przynajmniej pięć lat młodszy ode mnie i wątpię, czy wypijał siedem irlandzkich ciemnych piw dziennie. Pobiegliśmy z powrotem Christopher Street, a wrzeszczący motłoch biegł za nami. Byłem tak spanikowany, że ledwie mogłem złapać powietrze.
Skręciliśmy na południe w Bedford Street, przecięliśmy Street i Barrow Street, cały czas biegnąc ile sił. Niestety, z każdą minutą się zbliżał. Nie odwracałem się, słychać było jednak odbijające się od budynków charakterystyczne plaskanie stóp o asfalt i podejrzewałem, że ścigających dzieli od nas już tylko jakieś sto pięćdziesiąt metrów.
– Może… powinniśmy… się… rozdzielić? – wydyszałem.
– Nie! Musimy stanąć do walki!
– Oszalałeś? Posiekają… nas jak… marchewkę.
– Tam! Budowa! – krzyknął Gil.
– Co?!
Gil nie odpowiedział, zamiast tego przeciął ulicę i pobiegł na róg Houston i Morton, gdzie odnawiano fasadę dziewiętnastowiecznego magazynu. Budynek był obstawiony rusztowaniami i billboardami, ogłaszającymi powstawanie nowego sklepu odzieżowego TradeWinds, a na ulicy stały dwa kontenery na odpadki budowlane.
Gil skoczył na jeden z nich i wyciągnął kawał rury.
– Masz! – krzyknął i rzucił mi go. Potem wyciągnął półtorametrową belkę, owiniętą na jednym końcu drutem kolczastym. – Musimy stanąć plecami do siebie! I nie myśl o nich jak o ludziach! Chcą nas zabić i jeżeli my nie zrobimy tego pierwsi, nie zawahają się nawet przez chwilę!
Stanęliśmy plecami do siebie pośrodku Morton Street i czekaliśmy na tłumek. Machałem rurą na boki i robiłem nią eleganckie ósemki jak Tom Cruise w Ostatnim samuraju. Gil stał spokojnie na szeroko rozstawionych nogach, trzymał belkę oburącz i wyglądał, jakby mógł stanąć do walki nawet z połączonymi armiami Czyngis-chana i Attyli.
– Cokolwiek zrobisz, nie oddalaj się – przykazał mi. – Nie pozwól tym świrom wejść pomiędzy nas, bo wtedy nas wykończą.
Tłumek zbliżał się powoli i bardzo ostrożnie. Każdy członek grupy miał nóż, maczetę albo sierp i wszyscy mieli tępy wzrok. Wszyscy byli także bardzo bladzi – jakby odciągnięto z nich całą krew. Niektórzy jęczeli, inni pochlipywali z bólu i pomyślałem, że muszą odczuwać to samo pieczenie, które doprowadziło do szaleństwa Teda Buscha – jakby palili się żywcem.
– Posłuchajcie! – krzyknął do nich Gil. – Wiemy, że bardzo źle się czujecie i chce wam się krwi, ale popełniacie błąd! Razem z moim przyjacielem szukamy dla was lekarstwa, sposobu, jak zwrócić wam normalne życie! Nie widzieliście nigdy żadnego filmu o wampirach? Jeśli nas zabijecie, będziecie musieli do końca świata pić krew!
Nie wiem, czy go rozumieli, w każdym razie jego przemowa nie zrobiła na nich najmniejszego wrażenia. Posuwali się dalej naprzód z uniesionymi nożami i sierpami i obserwowali nas uważnie, spodziewając się, że stracimy nerwy i zaczniemy uciekać. Pomijając ochlapane krwią ubrania i tępy wzrok, wyglądali jak zwykli ludzie z ulicy. Jeden z mężczyzn – w czerwonej koszulce polo i okularach – przypominał mojego księgowego, obok niego stał mężczyzna około pięćdziesiątki w mundurze kierowcy autobusu. Jedna z kobiet wyglądała jak nauczycielka ze szkoły, do której chodziła Lucy, inna miała na sobie białą jedwabną bluzkę i sznur pereł na szyi. Wszyscy byli zwykłymi nowojorczykami, których normalnie minęłoby się na ulicy, nie zwracając na nich uwagi, to jednak, że wyglądali tak zwyczajnie, sprawiało, że przerażali dziesięć razy bardziej niż zombi w pleśniejących frakach czy wampiry owinięte porwanymi całunami.
Читать дальше