Żebrak, którego spotkałem w holu na dole, musiał wjechać przede mną, był tu bowiem znowu – w kolejnym wysokim lustrze. Lustro oprawiono w ciemną mahoniową ramę, na której wyrzeźbiono wszelkie możliwe rodzaje warzyw i owoców, jabłek, ogórków i kabaczków.
– Halo? – zawołałem. Czułem zapach goździków, zwietrzałego tytoniu i czegoś nieprzyjemnie słodkiego – jakby ktoś przypalił skondensowane mleko.
Zatrzasnąłem drzwi windy. Mieszkanie Dragomirów wyglądało jak rumuńskie muzeum ludowe. Było zapchane krwistoczerwonymi aksamitnymi kanapami i krzesłami z haftowanymi podnóżkami. Wszystkie ściany pozawieszano lustrami w złoconych ramach, orientalnymi dywanami, między które wpychały się olejne obrazy, ukazujące mężczyzn o zmarszczonych czołach i wspaniałych wąsach, w kapeluszach z pawimi piórami, oraz ciemnookie kobiety w chustach z białej koronki na głowach i bogato zdobionych bluzkach. Wolne miejsca na podłodze zapełniały błyszczące stoliki z blatami z mosiądzu, zastawione bibelotami i rodzinnymi fotografiami, wypolerowane na wysoki połysk mosiężne bociany i pierzaste paprocie w mosiężnych wazonach.
– Halo? – powtórzyłem.
– Witam, panie Erskine – powiedział głos z obcym akcentem. Zza aksamitnej zasłony, zawieszonej na jednych z drzwi, wyszła córka Razvana Dragomira, co przypominało scenę rodem z horroru z lat trzydziestych dwudziestego wieku.
Była wysoka, w butach miała ponad metr osiemdziesiąt, czyli prawdopodobnie wyższa ode mnie, i miała krótkie, czarne, błyszczące włosy, obcięte surowo wokół twarzy, w stylu Vidala Sasoona. Miała skośne i głęboko osadzone oczy, kości policzkowe wysokie i wyraźnie zaznaczone, a do tego wojowniczo wydęte usta. Ubrana była w czarną minisukienkę z czerwoną obwódką i bufiastymi krótkimi rękawkami, które podkreślały jej szerokie ramiona i nogi po same pachy. Jej piersi były bardzo duże, ale tak ciężkie i tak skomplikowanie się poruszały, że musiały być naturalne. W zagłębieniu dekoltu wisiała pięcioramienna złota gwiazda, ozdobiona granatami.
Wyciągnęła do mnie dłoń z pierścionkami na każdym palcu – z kciukiem włącznie.
– Nazywam się Jenica Dragomira, ale oczywiście proszę mi mówić Jenica.
– Harry Erskine, ale proszę mi mówić Harry.
– Mister Harry, zranił się pan w twarz. Krwawi.
– Och, to drobiazg. – Dotknąłem plastra, który przykleiła mi Laticia. Był przesiąknięty krwią i do połowy oderwany. Rana musiała się otworzyć, kiedy walczyliśmy z Gilem na ulicy.
– Mister Harry, proszę. – Jenica odsunęła zasłonę i wskazała dłonią, abym szedł pierwszy. Kiedy ją mijałem, musnąłem ramieniem jej piersi i poczułem zapach perfum, przypominających mieszankę zmiażdżonych róż, Turkish Delight i piżmowego zapachu ciepłych włosów. Chyba nie mógłbym się spotykać z Jenicą – nawet gdyby zechciała się ze mną umówić – bo musiałbym przez cały wieczór ukrywać, że mi stoi.
– Tędy. – Jenica poprowadziła mnie wąskim wytapetowanym korytarzykiem. Na końcu były drzwi, które otworzyła, po czym wzięła mnie za rękę jak dziecko. Znalazłem się w najbardziej niezwykłej łazience, jaką kiedykolwiek widziałem. Była urządzona jak mauretańska świątynia – pełna kolumn, łuków i błękitnej ceramicznej mozaiki, w okna wstawiono zielone matowe szyby z namalowanymi czaplami i skaczącymi rybami – i było w niej echo. Jenica otworzyła bogato rzeźbioną apteczkę i wyjęła kilka bawełnianych płatków oraz buteleczkę żółtego płynu odkażającego.
– Jest pan odważny? – spytała.
– Trochę bólu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Nasmarowała ranę płynem, który tak piekł, że syknąłem.
– Musi pan być bardzo, bardzo odważny, jeśli chce walczyć ze strigoi – mruknęła.
Popatrzyłem na nią uważnie.
– Powiedziała pani to słowo. Na głos.
– Oczywiście. Niektórzy ignoranci myślą, że mówienie go jest niebezpieczne, ale niebezpieczne jest wymawiać tylko imię konkretnego strigoi .
– Rozumiem. – W tym momencie dotarło do mnie, że nie otrzymałem pełnej informacji. Śpiewająca Skała powiedział, że mam szukać wampira, ale nie powiedział którego.
Patrzyliśmy na siebie z Jenicą i oboje wiedzieliśmy, że patrzymy sobie w oczy, a spoglądamy w przepaść.
Krwawe polowanie
Nie mógł powstrzymać dygotu. Termostat klimatyzatora w sypialni wskazywał trzydzieści pięć stopni Celsjusza, Frank był jednak przemarznięty do szpiku kości, jakby wyjęto mu szkielet, przetrzymano go przez noc w zamrażalniku, a potem włożono z powrotem. Nawet jego zęby sprawiały wrażenie zamrożonych.
Nie miał pojęcia, która jest godzina, ale wiedział, że stało się coś koszmarnego. Kiedy przełykał, czuł posmak metalu, a jego podniebienie było śliskie, jakby pokrywała je gruba warstwa tłuszczu. Pamiętał mgliście krzyki, krew i walkę, ale jego mózg nie chciał się skupić na szczegółach. Może uczestniczył w jakimś poważnym wypadku i doznał szoku?
Nie wiedział, że umiera.
Próbował usiąść. Po dwóch próbach udało mu się podeprzeć łokciem. W tym momencie ujrzał siedzącą w nogach łóżka Susan Fireman. Obserwowała go. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, ale miasto wydawało się spokojniejsze – nie słyszał terkotu helikopterów ani tak wielu syren.
– Zimno mi – wycharczał.
Susan Fireman wstała, płynnym krokiem podeszła bliżej opatrzyła na niego z uśmiechem na ustach.
– To już długo nie potrwa – powiedziała. – Ty zająłeś się mną, teraz ja zajmę się tobą.
– Tak mi zimno… dlaczego jest mi tak zimno?
– Zaraz przestanie ci być zimno, Frank.
Położył się z powrotem.
– Co się ze mną dzieje?
Pogłaskała jego zakrwawione czoło opuszkami palców, po czym possała je.
– Przeżyłeś największą przygodę, jaka może się komuś przydarzyć.
– Nie rozumiem.
– Zrozumiesz, Frank, kiedy przejdziesz na drugą stronę, zrozumiesz. Wszystko stanie się dla ciebie całkiem jasne: tak, jakby wzeszedł księżyc.
– Księżyc?
– Oczywiście. Już nigdy nie zobaczysz słońca.
Frank spał i śniło mu się, że biegnie po wydmach w Hyannis, na Cape Cod, gdzie mieszkał w dzieciństwie. Wiatr szarpał go za uszy, a długie trawy smagały po łydkach. Zdawał sobie sprawę, że coś jest nie tak, nie umiał jednak określić co. Odwrócił głowę, by zobaczyć, kto za nim biegnie, ale był sam. Były tylko wydmy, chmury i powoli krążące mewy.
Niebo było tak ciemne, że aż prawie czarne – jak w nocy.
Kiedy wspinał się na wydmy, kierując się w stronę drogi, ujrzał jaskrawy błysk światła. Po chwili błysnęło ponownie – tak mocno, że musiał osłonić oczy dłonią. Przebijał się z trudem przez głęboki, miękki piach, aż doszedł do białego płotu. Mniej więcej pięćdziesiąt metrów dalej stał stary czarny mercury marquis o bokach pobrudzonych smarem. Przypominał samochód, który kiedyś należał do jego dziadka, ale po chwili Frank uświadomił sobie, że to karawan, i z tyłu leży trumna z szarego metalu. Na fotelu kierowcy siedział jednak dziadek Stephen z siwymi włosami tak zaczesanymi, że wyglądały jak aureola i wpatrywał się w ocean.
Tuż przed samochodem stała Susan Fireman. Była naga jedynie na głowie miała czarny kapelusz, który wyglądał, jakby zrobiono go ze sztywnego czarnego papieru. Trzymała lustro z sypialni Franka i Susan ustawiała je tak, aby odbijało światło i raziło go w oczy.
Doszedł do asfaltu i ruszył w jej kierunku. Pod nogami chrzęścił mu piasek.
Читать дальше