Noc była parna, w powietrzu unosił się kwaśny odór spalenizny – taki sam, jaki było czuć zaraz po jedenastym września-Syreny wyły nieprzerwanie, a gdzieś w oddali ktoś ryczał przez megafon, było to coś w rodzaju: wu-wa-wa-WA-wa-ba-Puj-BA! Szedłem na zachód, co jakiś czas się odwracając, aby się upewnić, czy nikt za mną nie idzie.
Kiedy skręciłem w Siódmą Aleję, zobaczyłem jakieś pięćdziesiąt metrów przed sobą dwie wychudzone kobiety z nastroszonymi włosami, siedzące na chodniku. W pierwszej chwili pomyślałem, że potrzebują pomocy, i ruszyłem w ich stronę szybszym krokiem, zaraz jednak zauważyłem, że między nimi leży potężnie zbudowany mężczyzna z szeroko rozrzuconymi na boki rękami i nogami. Po chodniku płynęło coś ciemnego i błyszczącego – najprawdopodobniej krew. Szybko zawróciłem i zacząłem iść w kierunku, z którego przyszedłem.
Kiedy znalazłem się na rogu Siedemnastej, rzuciłem za siebie okiem. Jedna z kobiet wstawała i patrzyła w moim kierunku. Musiała coś powiedzieć do swojej towarzyszki, bo ta również zaczęła się podnosić. Mężczyzna leżał bez ruchu i uznałem, że raczej nie ucina sobie drzemki. Kobiety przez chwilę stały niezdecydowane, po czym ruszyły w moim kierunku, a szybki, wyraźny stukot ich obcasów wskazywał, że to ja jestem ich celem.
Skręciłem w Siedemnastą, pobiegłem do Szóstej Alei i poszedłem w prawo. Mógłbym biec dalej prosto, ale kobiety były przynajmniej dziesięć lat młodsze ode mnie i raczej nie pijały regularnie guinnessa. Skręciłem więc ponownie w prawo, w Szesnastą, pobiegłem zaułkiem za Antycznymi Dywanami Feinmana i schowałem się za pojemnikiem na śmieci. Czekałem. Minęło mnie dwóch mężczyzn, którzy wyglądali na nie mniej zdenerwowanych niż ja.
Dałem sobie jeszcze pięć minut. W zaułku brakowało powietrza, śmierdziało zielskiem, wilgotnym murem i sikami. Po drugiej stronie ulicy, w oknie sklepu ze sprzętem kempingowym, świecił czerwony neon, uformowany w litery RIG. Zapalał się, mrugał i gasł. Najdziwniejsze było to, że czasem był zapalony przez niemal piętnaście sekund, a czasem gasł, ledwie się zapalił. RIG. Ciemność. RIG.
RIG. Może to Śpiewająca Skała dawał mi następny znak trzy kolejne litery do tajemniczego słowa. ST plus RIG równa się STRIG. Co to jednak miało znaczyć? Nie znałem żadnego słowa, które zaczyna się od STRIG. Może była to część jakiegoś anagramu, na przykład słowa „astrologia”, może anagram jakiegoś pojęcia medycznego, na przykład „gastroenterologia”? Śpiewająca Skała nigdy jednak nie zniżał się do czegoś takiego jak żart i zawsze miał pogardliwy stosunek do medycyny białego człowieka, więc najprawdopodobniej chodziło o coś zupełnie innego, na przykład imię.
W końcu uznałem, że mogę już iść. Po wyjściu na ulicę rozejrzałem się na obie strony, by sprawdzić, czy kobiety z nastroszonymi fryzurami zniknęły. Gdzieś z okolicy placu Waszyngtona doleciał potworny huk, po którym kilka razy odbiło się falami echo. Jakby ktoś zdetonował bombę. Jezu, to naprawdę nie było wesołe. Umiałem sobie radzić z normalnymi nowojorskimi nocnymi zagrożeniami – pijakami, złodziejami i zwykłymi świrami – ale to, co działo się wokół teraz, nie przypominało już normalnego Nowego Jorku. Ruszyłem truchtem w kierunku TriBeCa, starając się trzymać w cieniu i uważnie rozglądać, by nie wpaść w łapy ludzi szukających ludzkiej krwi.
Byłem już tylko kilka przecznic od Christopher Street, przy której mieszkała Amelia, kiedy z cienia wyszedł mężczyzna i zastąpił mi drogę. Miał ogoloną na łyso głowę, ciemne okulary na nosie, kark jak kabel transatlantycki i posturą typowego komandosa piechoty morskiej. Był ubrany w T-shirt w kolorze khaki i kamuflujące spodnie, a na szyi zawiesił sobie ze sto łańcuszków, blaszek identyfikacyjnych i kluczy – nie byłbym zaskoczony, gdyby znalazło się tam także kilka par ludzkich uszu. Usta miał pełne snickersa, którego resztę trzymał w ręku.
– Hej… – zagaił.
Próbowałem przemknąć obok, ale przesunął się i mnie zablokował.
– Przepraszam bardzo, ma pan jakiś problem? – spytał. – Trochę się spieszę, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
Wiem, co mawiają. Więcej pośpiechu niż tempa.
Chciałem odsunąć się na bok, ale powtórzył mój ruch. Odszedłem dwa kroki wstecz, on też. Zrobiłem krok naprzód, on też.
Próbowałem sprawiać wrażenie, że nie bardzo mnie to zrusza, a jego tańce mnie nudzą, ale serce waliło mi jak rozpędzona lokomotywa i zaczynałem się bać. Przełknął snickersa i wytarł usta grzbietem dłoni.
– Muszę się dowiedzieć, czy jesteś jednym z nich – oświadczył.
– O czym pan mówi? Jakim Jednym z nich”?
– Razem z przyjaciółmi… eee… chronimy tę okolicę i jeżeli jest pan jednym z nich, nie jest pan za tą linią mile widziany.
Popatrzyłem przez ulicę i w cieniu dostrzegłem trzech kolejnych mężczyzn. Przynajmniej jeden z nich miał strzelbę.
– Nazywam się Harry Erskine i jestem wizjonerem ziołowym.
– Kim?
– Wizjonerem ziołowym. Przepowiadam ludziom przyszłość i daję im zioła, które mogą poprawić ich perspektywy życiowe.
– Próbujesz robić sobie ze mnie jaja?
– Skądże znowu. To nie jest praca etatowa, ale ktoś musi ją wykonywać.
– Masz jakiś dokument? Pokazałem mu moje prawo jazdy.
Byłem na pierwszej stronie „Psychic Weekly”, jeśli to cię interesuje. Właśnie idę do znajomej, która też jest medium. Jeżeli pod pojęciem „jeden z nich” masz na myśli to, co sądzę, to nie jestem jednym z nich. Tak naprawdę to próbuję trzymać się od nich z daleka.
– W porządku, Harry. Nie masz nic przeciwko temu, żebym cię przeszukał?
– Chcesz mnie przeszukać? W jakim celu?
– Aby sprawdzić, czy masz coś, czym można by komuś poderżnąć gardło.
Uniosłem ramiona w górę.
– Jak chcesz, to przeszukuj.
Nie zawahał ani przez moment i zrobił swoje bardzo fachowo. Kiedy oklepywał mnie w kroczu, odważyłem się odezwać:
– Jestem tutaj, bo sądzę, że mógłbym zatrzymać tę epidemię.
– Ty? W jaki sposób?
– Ta osoba, do której idę… hm, radziliśmy już sobie z podobnymi sprawami. Pamiętasz budynki, które zawalały się w latach dziewięćdziesiątych? Myśmy to przerwali.
– Oczywiście.
– Nie musisz mi wierzyć, ale to prawda. Obecna epidemia też nie jest chorobą somatyczną, jak ptasia grypa, cholera czy coś podobnego. Nie jest to również atak terrorystyczny.
Mężczyzna przestał mnie przeszukiwać i wstał.
– Mów dalej. Nie jestem idiotą. Byłem w Bośni z dywizją Rainbow. Jeśli to nie choroba, to co?
– Moim zdaniem siła spirytualna. Coś w rodzaju manifestacji złej siły z zaświatów.
Mężczyzna przyglądał mi się bez słowa przez minimum dziesięć sekund. Potem powoli pokręcił głową i roześmiał się. Jeden z jego kolegów zawołał przez ulicę:
– Co masz śmiesznego, Gil?
– Mam wariata!
– Wyglądam na wariata? – spytałem.
Gil zlustrował mnie od stóp do głów.
– Tak, Harry. Zdecydowanie.
Wciąż czułem się przeraźliwie winny temu, że wlałem Tedowi clorox do oczu. Do tego byłem zmęczony, zdezorientowany i koniecznie musiałem pokazać komuś, że mam rację co do tej epidemii.
– Udowodnię ci to – oświadczyłem. – Udowodnię jak cholera.
– Udowodnisz mi? A jakim sposobem?
– Jeżeli pójdziesz ze mną do domu mojej znajomej, będzie mogła ci pokazać, że mówię prawdą. Przeprowadzimy seans i sam zobaczysz.
– Seans? Zapraszasz mnie na seans?
Читать дальше