Usłyszał tłum hałasujący pod szpitalem z odległości przynajmniej czterech przecznic. Na skrzyżowaniu Piątej Alei i Trzydziestej Siódmej płonęły dwa wraki samochodów, wypełniając powietrze gęstym, oleistym dymem, a sześć albo siedem osób leżało na chodniku. Ich głowy były przykryte kocami i kurtkami, musieli nie żyć. W poprzek chodnika płynęła krew i spływała do rynsztoka. Lizał ją biało-brązowy kundel, który sprawiał wrażenie, że czuje się winny, robiąc to, co robi. „Rzędzie biegali ludzie i najbardziej przerażało to, że byli bardzo cisi: tylko nieliczni płakali lub krzyczeli, pozostali mieli poważne miny i wytrzeszczone oczy i w ogóle się odzywali. Nawet gdy ktoś się z kimś zderzał, zdawał tego nie zauważać – potykał się, odzyskiwał równowagę i biegł dalej. Frank miał wrażenie, jakby całe miasto zwariowało.
Ulica przed szpitalem była tak zatłoczona, że z trudem się przebijał, używając barków i łokci, kilka razy musiał nawet łapać kogoś za ubranie i odsuwać go na bok. Od czasu do czasu ktoś nagle wymiotował fontanną krwi, niewielu się tym jednak przejmowało. Było tu więcej krzyku, kłótni i paniki, ale ludzie krążyli bez celu i wpadali na siebie, jakby nie mieli pomysłu, co ze sobą robić.
Niektórzy mamrotali pod nosem: Tatal nostru, carele esti in ceruri , każdy do siebie, co sprawiało, że ulica brzmiała jak gigantyczny rozgdakany kurnik.
Po kilku minutach walki Frankowi udało się dotrzeć do policyjnej barierki. Wściekły mężczyzna w czerwonej wełnianej czapce próbował wciągnąć go z powrotem w tłum.
– Czekaj na swoją kolej! Czekaj na swoją kolej! – darł się, ale Frank pchnął go w ramię i mężczyzna natychmiast zniknął w rozhisteryzowanym tłumie jak połknięty przez wzburzone morze.
Frank przeszedł pod barierką. Kiedy się prostował, stało przed nim dwóch gliniarzy w hełmach używanych podczas rozruchów, machających długimi pałkami.
– Za barierkę, kolego! Szpital jest pełny! Idź do domu i zostań tam!
– Chwileczkę! Jestem lekarzem! Pracuję tutaj! – Wyciągnął portfel i pokazał identyfikator. – Mam dyżur.
Jeden z policjantów obejrzał identyfikator.
– W porządku, doktorze – powiedział i cofnął się, aby go przepuścić. – Choć prawdę mówiąc, nie wiem, co może pan dla tych ludzi zrobić.
Frank przeszedł przez chodnik i pchnął wysmarowane krwią plastikowe drzwi. Aby dotrzeć do izby przyjęć, musiał przecisnąć się przez ławicę porzuconych łóżek transportowych, w większości pokrytych zakrwawionymi prześcieradłami. W środku świat był czerwony. Pacjenci leżeli na podłodze w sześciu rzędach, hałaśliwie wymiotując krwią. Cała izba przyjęć była pokryta krwią – podłogi, ściany, nawet sufity. Wszędzie były czerwone odciski dłoni. Nie było człowieka, którego ubranie byłoby nasączone krwią, a wielu pacjentów wyglądało, jakby mieli jasnoczerwone rękawiczki i maski – jak uczestnicy jakiegoś ponurego pogańskiego rytuału.
Frank odsuwał zasłonę za zasłoną, aż w samym końcu izby przyjęć znalazł Deana Garretta. Lekarz pochylał się nad młodą Portorykanką, która z każdym wydechem wypluwała krwiste pęcherzyki. Ubranie Deana też było przesączone krwią i wyglądał na wykończonego.
– Doktorze, nie umrę? – spytała kobieta. – Tak bardzo się boję… nie mogę znieść myśli, że już nigdy nie będę oglądać słońca.
Dean położył jej dłoń na czole i spróbował się uśmiechnąć.
– Zobaczy pani słońce, proszę się nie martwić. Za miesiąc będzie pani siedzieć na dachu w bikini, a ja przyjdę to sprawdzić.
– Cześć, Dean – powiedział Frank.
Tamten odwrócił się i popatrzył na niego, jakby go nie poznawał.
– Och, Frank… cześć. Dobrze, że mogłeś przyjść, choć sądzę, że potrzebujemy nie lekarzy, ale księży. – Ujął go za rękę i odeszli kawałek. – Frank, oni umierają. Wszyscy. Jeszcze nie ogłoszono tego w telewizji, ale ta choroba jest w stu procentach śmiertelna i nie możemy nic zrobić, aby ją powstrzymać.
– Nie ma nic z laboratoriów?
– Jak na razie, są głupi. Wydaje się, że każda z ofiar ma we krwi ten metaloenzym, ale zaczynają sądzić, że to nie przyczyna, lecz objaw.
– Gdzie George?
– Na dziesiątym piętrze, pomaga robić sekcje.
– Ile jak na razie?
– Do za piętnaście dwunasta przyjęliśmy siedmiuset siedemnastu pacjentów, co dziesięciokrotnie przekracza nasze możliwości. Szacując z grubsza, powiedziałbym, że straciliśmy już ponad połowę. Wygląda na to, że umierają szybciej niż na początku. To jak pożar lasu… im więcej ludzi się zaraża, tym szybciej następuje śmierć. W tej chwili większość umiera w ciągu czterech, pięciu godzin od przyjęcia.
Frank rozejrzał się. Nie wiedział, co powiedzieć. Niektóry ludzie jeszcze wymiotowali krwią, ale większość leżała blada i drżąca, jakby wiedzieli, co ich czeka, i nie mieli już siły płakać.
– Krwawisz – powiedział Dean.
Frank popatrzył na łokieć.
– Nic poważnego. Jakaś dziewczyna zaatakowała mnie kawałkiem szkła. Na ulicach trwa szaleństwo. Ludzie, którzy próbują się dostać do szpitala, stoją chyba w pięćdziesięciu szeregach.
Dean poszedł przodem, w kierunku swojego gabinetu. Minęli siedzącą na podłodze, opartą o ścianę kobietę i trzy, które leżały na podłodze. Wszystkie dygotały i pomrukiwały pod nosem. Biurko Deana było zasłane zakrwawionymi, wymiętoszonymi papierzyskami.
– Nie ma sensu przyjmować następnych – orzekł, przysuwając sobie fotel. – Nic nie możemy dla nich zrobić, jeśli nie liczyć potrzymania za rękę, kiedy umierają.
– Może to się samo wypali, jak hiszpanka w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku.
– Hiszpańska grypa się skończyła, bo nie miał się kto już zarażać. Nie wiem, Frank… nie mam żadnego pomysłu, co to może być. Nie rozumiem, jak to się rozprzestrzenia i dlaczego sprawia, że ludzie chcą pić ludzką krew.
– Może telewizja się nie myli? Może to naprawdę wampiry?
– Oczywiście. Zespół Nosferatu. Lepiej daj sobie opatrzyć tę ranę na ręku.
Frank zdjął marynarką i podwinął zakrwawiony rękaw. Dean przetarł cięcie alkoholem i przyjrzał mu się.
– Miałeś szczęście. Pół centymetra w lewo i otworzyłaby tętnicę promieniową. – Założył opatrunek i przymocował plastrem. Jedna z kobiet na podłodze jęknęła. – Tatal nostru …
– Ktoś się dowiedział, co to znaczy? – spytał Frank.
Dean pokręcił głową.
– Nie mamy na nic czasu, Frank. Na nic.
– Ale oni wszyscy to mówią. Każdy, kto zachorował, powtarza te słowa. Nie sądzisz, że trzeba się tym zająć?
– Oczywiście, jak najbardziej, ale nie ja i nie dziś. Frank zostawił Deana w gabinecie i zrobił obchód izby przyjęć oraz sąsiednich oddziałów. W sali dla nowych przyjęć pacjenci wymiotowali i rozpaczliwie krzyczeli albo gorączkowo coś bełkotali, a wymęczone pielęgniarki chodziły od łóżka do łóżka, próbując ich uciszyć i jak najwygodniej ułożyć. Dopóki nie będzie wiadomo, co powoduje epidemię, nie można było wiele więcej zrobić. Frank ostrożnie przechodził przez zakrwawione ciała, leżące pokotem na korytarzach. Większość chorych była praktycznie w agonii i milcząco wbijała wzrok w sufit. Sanitariusze przeczesywali korytarze, sprawdzali, kto jeszcze żyje, potrząsając ludzi za ramiona. Od czasu do czasu któryś z nich dawał znak pracownikom transportu i podnoszono kolejne ciało, kładziono je na łóżku transportowym i odwożono do kostnicy, owinięte zakrwawionym prześcieradłem jak wystawowy manekin.
Читать дальше