Wstałem. Lewy policzek miałem lepki, z kostek dłoni spływała mi krew.
– Śpiewająca Skało! – krzyknąłem. – Jeżeli chcesz dać znak, to lepiej się pośpiesz, bo zaczyna mi brakować czasu! Słyszysz mnie, Śpiewająca Skało?
– Harry? Harry, to ty? – zawołała Laticia z mieszkania naprzeciwko. – Co tu się wyprawia?
Nie było sensu prosić jej, aby zadzwoniła na policję.
– Nic się nie stało – odpowiedziałem. – Tylko ktoś spadł. Wstałem i złapałem się za krwawiącą dłoń. W tym momencie mój wzrok padł na tabliczkę, przyczepioną do drzwi, przy których stałem – mieszkania pani St John. Napis był zrobiony dużymi czerwonymi literami, ale większa jego część została zerwana, tak że pozostały jedynie dwie litery: „St”.
Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem, że jest to początek wiadomości od Śpiewającej Skały. Czasami coś się po prostu wie – że przyjaciel ma kłopoty, że ktoś umarł albo że lada chwila pogorszy się pogoda.
– No dobrze, Śpiewająca Skało. S i T, ale postaraj się, żebym reszty dowiedział się naprawdę szybko.
Laticia stała u szczytu schodów. Jej włosy były wysoko utapirowane i ozdobione różowymi wstążkami. Miała na sobie purpurowy satynowy szlafrok i paliła cygaretkę.
– Harry? – spytała lekko zachrypniętym głosem.
– Właśnie zaczął się koniec świata – odparłem. – Następnym razem, kiedy uklękniesz, lepiej się pomódl.
Krew i grzmot
Frank Winter otworzył jedno oko, ale wokół panowały kompletne ciemności.
Spałem, nie pamiętam jednak, jak się kładłem do łóżka, pomyślał. Ostatnie, co pamiętam, to…
Spróbował usiąść, ale jego głowa uderzyła w coś twardego. Spróbował poruszyć ramionami, ale były przymocowane do boków. Spróbował się obrócić, ale było za mało miejsca.
Poczuł czarną falę najczystszego przerażenia. Był zamknięty w ciasnej skrzyni, bez światła i powietrza. O mój Boże! Jestem w trumnie, pomyślał. Ktoś musiał mnie znaleźć w łóżku i pomyślał, że nie żyję. Boże, nie mów mi, że zostałem żywcem pogrzebany…
– Ratunku! – krzyknął. – Pomocy! Niech ktoś mnie stąd wyciągnie!
Nie było odpowiedzi. Udało mu się wyrwać prawą rękę i uderzyć pięścią w pokrywę.
– Ratunku! Ratunku! To pomyłka!
W dalszym ciągu nie było żadnej reakcji. Zaczął hiperwentylować, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, jakby wbiegał po schodach. Zaraz jednak zmusił się do spokoju. Uspokój się, Frank. To nic nie da. Zużyjesz tylko powietrze i zmęczysz się. Spokojnie. Zastanów się. Spróbuj sobie przypomnieć, co się stało.
Problem polegał na tym, że nic nie pamiętał. Kołatało mu po głowie, że ukrywał się w jakimś ciemnym miejscu, bardzo wysoko. Może na poddaszu stodoły? Słyszał krzyki mężczyzn i szczekanie psów, a za drzewami tańczyły płomienie pochodni. Wpełzł jeszcze głębiej w ciemność, ale nie pamiętał, co się działo potem.
– Ratunku! – krzyknął ponownie i znów załomotał pięścią w wieko. – Nie umarłem! Musicie mnie stąd wydostać!
Nagle trumna, w której tkwił, zabujała się w prawo i uderzyła w coś – też drewnianego. Może w inną trumnę. Frank nastawiał uszu, szeroko otwierał oczy w ciemności, próbował usłyszeć, co się dzieje na zewnątrz. Trumna znów kiwnęła się na bok i poleciała w dół, i odniósł wrażenie, że unosi się na wodzie.
– Musicie mnie stąd wydostać! – zawył. – Nie mogę oddychać! Na Boga, wyciągnijcie mnie stąd, zanim się uduszę!
Udało mu się wyrwać także lewą rękę i załomotać wściekłym, oburęcznym staccato w pokrywę. Nikt jednak nie reagował, a ruch w górę i w dół stał się wyraźniejszy. Jego trumna unosiła się przez chwilę, potem zamierała i opadała w dół.
Usłyszał basowe skrzypienie, potem spowodowany wiatrem łopot – mogły to być żagle. Zrozumiał, że jego trumna znajduje się na statku, który właśnie wypływa w morze. Zdawało mu się, że słyszy wrzask mew – a może były to rozpaczliwe krzyki innych zamkniętych w trumnach ludzi.
Zamierzał znów wrzasnąć, powiedział sobie jednak: nie panikuj. Nikt cię nie wypuści. Możesz tylko leżeć i czekać, oszczędzając energię. Może i zamknięto cię w trumnie, ale nie zabito i dokądś cię zabierają – niezależnie od powodu.
Poczuł, że statek obraca się na wietrze i przez chwilę siła odśrodkowa przyciskała mu boleśnie bark do deski, zaraz jednak wyrównał kurs i zrobiło się nieco spokojniej. Niestety, unoszenie się i opadanie trwało dalej i wkrótce poczuł mdłości. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadł i co, ale nie był w stanie.
Nagle ktoś zaczął łazić po trumnach.
– Ratunku! Pomocy, ja żyję!
Człapanie zamilkło, był jednak pewien, że ten ktoś jest cały czas w pobliżu. Czekał ze wstrzymanym oddechem.
– Pomocy… – szepnął. – Proszę, na litość boską, wyciągnij mnie stąd…
Minęło kilka minut, a potem usłyszał wysoki, drżący głos.
– Tatal nostru carele esti in ceruri… sfinteasca-se numek tau…
Tatal nostru ! Słowa te trafiły go z taką siłą, jakby ktoś walnął go pięścią w brzuch. Tatal nostru ! To samo nuciła Susan Fireman i młody człowiek na izbie przyjęć!
– Wypuśćcie mnie stąd! – wrzasnął i jeszcze energiczniej załomotał o pokrywę. – Wypuśćcie mnie! Chcę stąd wyjść!
– Ciii… – powiedział kobiecy głos, bardzo łagodny i uspokajający. – Ciii, Frank, miałeś zły sen, to wszystko.
Machnął wściekle prawą ręką, ale zamiast w wieko trumny trafił w nocny stolik i zrzucił na podłogę budzik.
– Ccco? Co się stało? – wycharczał i otworzył oczy. Była noc, lecz przez uchylone okno wpadało do środka światło ulicznych latarni. Na zewnątrz musiało padać, bo po suficie niczym ameby pełzły krople wody. Słyszał wycie syren i krzyki.
Usiadł. Na krawędzi łóżka siedziała Susan Fireman – w jednej z jego białych koszul. Wbił w nią wzrok. Nie pamiętał, czy dziewczyna żyje, czy umarła. Jej oczy błyszczały tak blado, jakby była niewidoma.
– Frank? To tylko ja. Miałeś zły sen.
– Która godzina? – Ponieważ nie odpowiedziała, wychylił się za krawędź łóżka i popatrzył na tarczę leżącego na podłodze zegarka. Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt siedem. Za trzy minuty północ.
– Dobrze się czujesz? – spytała Susan Fireman.
Usiadł i pomasował sobie kark. Całe ciało miał zesztywniałe, posiniaczone i podrapane, jakby faktycznie przez kilka godzin leżał w trumnie.
– Sądziłem, że wyszłaś.
– Oczywiście, że nie. Będą się tobą opiekowała.
– Czy to też jest senny koszmar?
– Co?
– Ty, cała ta epidemia, wszystko. To jak senny koszmar Wewnątrz sennego koszmaru.
Susan Fireman wyciągnęła do niego rękę, wnętrzem do góry, jakby chciała dać mu odpowiedź na wszystkie pytania.
– Całe życie jest koszmarem sennym, Frank. Różnica lega jedynie na tym, że niektórzy z nas nigdy się nie budzą.
Frank siedział bez ruchu, ze spuszczoną głową. Może to nie działo się naprawdę. Może wciąż trwała wczorajsza noc, a on wcale się nie obudził i wcale nie szedł do szpitala przez Herald Square. Może nie było pomalowanej na srebrno dziewczyny, która odgrywała pantomimę, i żadnego wymiotowania krwią. Może na mieście nie odbywała się masakra. Może „ Tatal nostru ” to jedynie słowa, które usłyszał od jednego z pacjentów albo w radiu, kiedy jechał taksówką, i które zarejestrowała jego podświadomość.
Читать дальше