– Co robisz? – spytał Frank. Pomyślał, że to być może wcale nie jest sen i choć Susan Fireman umarła, naprawdę z nim jest.
Popatrzyła na niego. Jej oczy były rozmarzone, nie uśmiechała się jednak.
– Musimy mieć pewność, Frank.
Próbował wstać, ale kiedy się z nią siłował, kropla zimnego nasienia spadła mu na usta. Chciał ją wypluć, lecz Susan wyciągnęła palec i wsunęła mu ją do ust.
– Gotowe – oświadczyła i zeszła z niego.
Zaczął pluć, a potem usiadł i wściekle tarł usta poduszką.
– Po co to było?
Roześmiała się i okręcając się w piruecie, odsunęła się od niego. Jej ciało podskakiwało jak na starym filmie, wyświetlanym za pomocą projektora na ręczną korbkę.
Pokuśtykał do łazienki. Czuł się, jakby walczył gdzieś w ciemnym zaułku i przegrał. Zapalił światło i popatrzył w lustro. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak wykończony. Odwrócił się, by popatrzeć na swoje pośladki – były poprzecinane krwawymi śladami. Czy można śnić, że tak boli? Jego członek był czerwony, a moszna – w miejscu gdzie Susan Fireman wbiła paznokcie – zakrwawiona. Jak mógł śnić, jeżeli potrafił odkręcić kran i opryskać sobie twarz ciepłą wodą?
Wcisnął twarz w ręcznik. Czuję to i nie mogę się obudzić. Będę musiał się pogodzić z tym, że to jest realne. Choć szalone i przerażające, jest prawdziwe.
Rzucił ręcznik na półkę i wrócił do sypialni.
– No dobrze, zakładając, że to nie jest koszmar senny… może mi powiesz, co się dzieje?
Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Susan Fireman nie było.
– Susan? – Poszedł na sztywnych nogach do salonu, ale i tam nie było po niej śladu. W dodatku łańcuch w drzwiach był założony, więc nie wyszła drzwiami. Zapalił światło w kuchni, lecz i tam się nie ukrywała. Słychać było jedynie szum lodówki.
Wrócił do sypialni.
– To idiotyczne! Susan!
Otworzył szafę. Tu też się nie schowała. Pod łóżkiem było tylko ze trzy centymetry wolnego miejsca, więc nie mogło jej tam być.
Znów przeszukał całe mieszkanie. Zajrzał nawet do kosza z brudną bielizną. Zniknęła i pomijając zmięte prześcieradła, nie było nawet śladu, że kiedykolwiek tu była. Popatrzył na ale znajdowało się prawic półtora metra nad podłogą było uchylone jedynie na kilka centymetrów. Nawet jeżeli udało się jej przez nie wejść, wątpił, aby przez nie wyszła. Nigdzie nie było niczego, na co mogłaby się wspiąć, aby dosięgnąć okna.
– Tracę rozum. – Popatrzył na swoje odbicie w lustrze na korytarzu i jego odbicie nie zaprzeczyło.
Krwawa łaźnia
Kiedy Bertil przerwał rozmowę, posiedziałem przez chwilę w fotelu Alexandra Woollcotta. Piłem i myślałem. Choć ściszyłem telewizor, widziałem, że kanały informacyjne pękają w szwach od obrazów zakrwawionych ludzi, a liczba umierających „wampirów” i ich zamordowanych ofiar rośnie w zastraszającym tempie i nic nie wskazuje na to, aby tempo tego wzrostu miało spaść.
Jeżeli nie uda mi się namówić Amelii do rozmowy z władzami miasta, będę musiał porozmawiać z nimi sam – choć wiedziałem, jak sceptycznie się do mnie odniosą. Nie mogłem siedzieć bezczynnie w rozpadającym się fotelu, pić guinnessa i patrzeć, jak wokół umierają ludzie. Co jednak będzie, jeżeli władze nie zechcą mnie wysłuchać – a tak się to najpewniej skończy?
Może powinienem ponownie skontaktować się ze Śpiewającą Skałą? Prawdopodobnie nie zgodzi się na sprowadzenie jeszcze raz złego ducha do mojej sypialni, abym mógł go sobie obejrzeć, ale może coś mi o nim powie – i o tym, dlaczego rozprzestrzenia tę krwawą epidemię. Już samo imię by W pomogło – mógłbym sprawdzić w Internecie. Zdziwilibyście się, ile złośliwych istot można tam znaleźć. Kiedyś szukałem Misquamacusa, czarownika Algonkinów, który zabił Śpiewającą Skałę oraz niemal zabił mnie i Karen, i znalazłem jego zdjęcie na jakiejś dziwacznej stronie internetowej, poświęconej Keillerowi Webbowi, dziewiętnastowiecznemu fotografowi frontowemu.
Stał na drugim planie dagerotypu, zrobionego w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku nad jeziorem Pyramide. Miał na głowie wysoki czarny cylinder i wpatrywał się we mnie, jakby w chwili robienia zdjęcia wiedział, że kiedyś je obejrzę – za sto czterdzieści lat. Twarz miał nieruchomą jak kamień, policzki pocięte magicznymi stygmatami, a jego głęboko osadzone, błyszczące oczy przypominały kryjące się pod parapetem okiennym karaluchy.
Do zdjęcia dołączono jedynie krótki fragment z Native American Magic Rolanda Hunsigera i Merriam West: „Uważano, że Misquamacus posiadał moc, pozwalającą mu pojawiać się równocześnie w różnych miejscach, czasami oddalonych o tysiące kilometrów. Przypisywano mu także zdolność podróżowania w czasie za pomocą połykania doprowadzonego do stanu wrzenia oleju i odradzania się w ciele kobiety, która akurat znalazła się w pobliżu miejsca, gdzie złożył się w ofierze – w przeszłości albo w przyszłości, zależnie od jego woli (…). Misquamacus i jego wyznawcy uczestniczyli w licznych krwawych bitwach z pierwszymi holenderskimi osadnikami w Nowym Amsterdamie, a drewniane palisady, od których nosi nazwę Wall Street, zostały wzniesione właśnie po to, aby odstraszyć maruderów. Choć plemię Misquamacusa rozproszono wiosną tysiąc sześćset pięćdziesiątego piątego roku, on sam złożył uroczystą przysięgę, że wypędzi kolonistów co do ostatniego. Wielu członków starszyzny Indian uważa, że zawalenie się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku wielu budynków na Manhattanie jest ostatnią próbą Misquamacusa zniszczenia białych najeźdźców i wypędzenia ich z amerykańskiej ziemi. Wierzą oni, że udałoby mu się to, gdyby zniszczenie szeregu kabli wysokiego napięcia nie doprowadziło do silnego wyładowania elektrycznego, które zniszczyło jego manitou (ducha) i rozproszyło go między cztery żywioły. Jest teraz skazany na wieczne uwięzienie w ziemi, ogniu, wietrze i deszczu.
Imię Misquamacus do dziś sprawiało, że czułem w ustach rdzawy posmak – nawet po tylu latach. Pojawił się po raz pierwszy w moim życiu, gdy wybrał na swoją pierwszą reinkarnację Karen. Kiedy odrodził się z ciała Karen, próbował wezwać Wielkich Starców, indiańskich bogów całkowitego zniszczenia, żyjących w Pustym Czasie (zanim zaczął się ten który znamy). Prawie mu się udało, ale Śpiewająca Skała pomógł mi go powstrzymać.
Misquamacus jednak ponownie się reinkarnował i Śpiewająca Skała zginął, kiedy próbowaliśmy go raz na zawsze odesłać do Krainy Wiecznych Łowów. Misquamacus był bez wątpienia potężnym czarownikiem, ale koniec końców musiał przegrać. W epoce tańców deszczu i wojen na łuki jego magia może i była niszczycielska, nie miała jednak szansy z technologią dwudziestego pierwszego wieku. Kogo interesuje rzucanie na wiatr magicznego proszku w celu znalezienia stad bizonów, jeżeli zaraz za rogiem jest Wal-mart z pakowanymi stekami, zgodnymi ze specyfikacją Ministerstwa Rolnictwa USA? Kto będzie chodził w poszukiwaniu wizji do indiańskiej sauny, jeżeli może kupić sobie ekstazę i odtwarzacz płyt DVD z dźwiękiem o kinowej jakości? Indian pozostawiono po prostu z ich fajkami, piórami i naszyjnikami obok autostrady, podczas gdy wszyscy inni pognali w przyszłość. Nawet Śpiewająca Skała mawiał: „Nie warto płakać za indiańską magią, przyjacielu – to jedna z rzeczy, której już nie potrzebujemy, jak bawełnianych pieluch i maszyn do pisania”.
Wziąłem do ręki bransoletkę, którą zostawił mi Śpiewająca Skała, i założyłem ją na rękę. Czarne kamienie były z jakiegoś powodu bardzo matowe – jakby uszło z nich życie. Objąłem ją prawą dłonią i zamknąłem oczy.
Читать дальше